Author: sasza

C.11.1 Ale czy Chile pod rządami Pinocheta nie jest dowodem na to, że “wolność ekonomiczna jest niezbędnym środkiem do osiągnięcia wolności politycznej”?

Pinochet istotnie wprowadził wolnorynkowy kapitalizm, ale to oznaczało prawdziwą wolność tylko dla bogatych. Dla klas pracujących “wolność ekonomiczna” nie istniała, gdyż ich przedstawiciele nie kierowali swoją własną pracą, ani nie kontrolowali swoich zakładów pracy, a do tego jeszcze żyli w faszystowskim państwie.

Wolność podejmowania działań ekonomicznych (nie wspominając już o politycznych) w postaci zakładania związków, strajkowania, organizowania wieców itd. została surowo ukrócona przez bardzo prawdopodobną groźbę represji. Oczywiście zwolennicy chilijskiego “cudu” i jego “wolności ekonomicznej” nie dręczyli się zastanawianiem nad tym, jak zduszenie swobód politycznych wpływa na gospodarkę, ani jak w niej zachowują się ludzie. Utrzymywali oni, że prześladowanie świata pracy, szwadrony śmierci, czy strach wpajany zbuntowanym robotnikom można pominąć, kiedy patrzy się na gospodarkę. Ale w realnym świecie ludzie cierpliwie znoszą o wiele więcej, gdy wycelowana jest w nich lufa armatnia, niż wtedy, gdy jej nie ma.

Teza, że “wolność ekonomiczna” istniała w Chile ma sens tylko wtedy, gdy uznamy za ważne to, że istniała prawdziwa wolność tylko dla jednej klasy. Szefowie mogli być “pozostawieni w spokoju”, ale pracownicy nie byli, dopóki nie podporządkowywali się władzy (kapitalistycznej czy państwowej). Trudno oczekiwać, że większość ludzi coś takiego określi jako “wolność”.

Jeżeli zaś chodzi o wolność polityczną, to została ona przywrócona dopiero wtedy, gdy stało się oczywiste, że nie może zostać wykorzystana przez zwyczajnych ludzi. Jak zauważa Cathy Scheider, “wolność ekonomiczna” zaowocowała tym, że większość Chilijczyków ma

“niewielki kontakt z innymi pracownikami czy ze swoimi sąsiadami, i tylko bardzo niewiele czasu spędza ze swoją rodziną. Ich styczność z organizacjami politycznymi czy zawodowymi jest minimalna […] brakuje im albo politycznej pomysłowości, albo też skłonności do konfrontacji z państwem. Rozdrobnienie grup opozycyjnych spowodowało to, czego nie mogły zdziałać brutalne represje wojskowych. Przekształciło ono Chile, zarówno pod względem kulturalnym, jak i politycznym, z kraju aktywnych obywatelskich społeczności u podstaw w ziemię nie powiązanych ze sobą, apolitycznych jednostek. Łączny wpływ tych zmian jest taki, że nie jest prawdopodobne, abyśmy ujrzeli jakiekolwiek skoordynowane wyzwanie dla obecnej ideologii w najbliższej przyszłości” [Report on the Americas, (NACLA) XXVI, 4/4/93].

W takiej sytuacji można ponownie wprowadzić polityczną wolność, gdyż nikt nie ma możliwości skutecznego jej wykorzystania. Do tego jeszcze Chilijczycy mają w pamięci to, że rzucenie wyzwania państwu w niedawnej przeszłości doprowadziło do faszystowskiej dyktatury mordującej tysiące ludzi, jak również stale powtarzającego się łamania praw człowieka przez juntę, żeby już nie wymieniać “antymarksistowskich” szwadronów śmierci – na przykład w 1986 roku “Amnesty International oskarżyła chilijski rząd o zatrudnianie szwadronów śmierci” [P. Gunson, A. Thompson, G. Chamberlain, Op. Cit., p. 86]. Zdaniem pewnej grupy obrońców praw człowieka reżim Pinocheta jedynie w okresie między 1984 a 1988 był odpowiedzialny za 11 536 naruszeń praw człowieka [obliczenia przeprowadzone przez “Comite Nacional de Defensa do los Derechos del Pueblo” (Narodowy Komitet Obrony Praw Ludu), podane przez Fortin, September 23, 1988].

Te fakty miały silnie powstrzymujący wpływ na ludzi zastanawiających się nad wykorzystaniem wolności politycznej w celu prawdziwej zmiany istniejącego stanu rzeczy w sposób, jakiego wojskowe i gospodarcze elity by nie zaaprobowały. Na dodatek takie próby niemalże uniemożliwiłyby praktykowanie wolności słowa, strajkowanie i inne formy społecznego działania, chroniąc i powiększając władzę pracodawcy nad swoimi płatnymi niewolnikami oraz jego pozycję i bogactwo. Twierdzenie, że taki ustrój opierał się na “wolności ekonomicznej” sugeruje, że ci, którzy wysuwają takie tezy, nie mają najmniejszego pojęcia o tym, czym naprawdę jest wolność.

Kropotkin przed laty zwrócił uwagę, że “wolność prasy […] i cała reszta swobód jest przestrzegana tylko wtedy, gdy ludzie nie czynią z nich użytku przeciwko klasom uprzywilejowanym. Ale tego dnia, kiedy lud zacznie wykorzystywać je do podkopywania tychże przywilejów, te tak zwane swobody zostaną wyrzucone za burtę” [Wyznania zbuntowanego]. Chile to klasyczny przykład.

Ponadto Chile po Pinochecie nie jest typową “demokracją”. Pinochet na przykład pozostaje dożywotnim senatorem, i wyznaczył trzecią część senatorów (którzy mają prawo weta – i wolę jego wykorzystania – aby powstrzymywać wysiłki w celu wywalczenia zmian, jakie nie podobałyby się wojskowym). W dodatku groźba interwencji armii znajduje się zawsze na czele politycznych dyskusji. Zobaczyliśmy to w 1998 roku, kiedy to Pinochet został aresztowany w Wielkiej Brytanii na podstawie nakazu sądowego wydanego przez hiszpańskiego sędziego za morderstwa popełnione na hiszpańskich obywatelach w czasie jego rządów [a polscy politycy katoliccy pojechali pocieszać uwięzionego dyktatora – przyp. tłum.]. Komentatorzy, szczególnie ci z prawej strony, podkreślali, że aresztowanie Pinocheta może osłabić “kruchą demokrację” w Chile przez sprowokowanie wojskowych. Mówiąc inaczej, Chile było demokracją tylko do takiego stopnia, do jakiego pozwalali na to wojskowi. Oczywiście, nieliczni komentatorzy przyznawali, że znaczy to tylko tyle, że Chile faktycznie nie jest jednak demokracją. Ale, jak pamiętamy, Milton Friedman uważa, że Chile ma teraz “wolność polityczną”.

Jest bardzo ciekawą rzeczą, że czołowy ekspert chilijskiego “cudu gospodarczego” (używając słów Miltona Friedmana) nie uważał, że polityczna wolność mogłaby doprowadzić do “wolności ekonomicznej” (tzn. wolnorynkowego kapitalizmu). Zdaniem Sergio de Castro, architekta programu gospodarczego narzuconego krajowi przez Pinocheta, faszyzm był niezbędny do wprowadzenia “wolności ekonomicznej” ponieważ:

“ustanawiał trwały rząd; dawał władzom stopień skuteczności, jaki nie był możliwy do uzyskania w demokratycznym ustroju; umożliwiał też wprowadzenie modelu rozwiniętego przez ekspertów i nie zależało to od społecznego odzewu wywołanego jego zastosowaniem” [cytat z Silvii Bortzutzky, “Chłopcy z Chicago, bezpieczeństwo socjalne i instytucje opiekuńcze w Chile”, Skrajna prawica a państwo opiekuńcze, pod redakcją Howarda Glennerstera i Jamesa Midgleya].

Innymi słowy, faszyzm był idealnym środowiskiem politycznym do wprowadzenia “wolności ekonomicznej”, ponieważ zniszczył polityczną wolność. Może więc powinniśmy dojść do wniosku, że brak wolności politycznej jest zarówno niezbędny, jak i wystarczający do stworzenia (i utrzymania) “wolnorynkowego” kapitalizmu? A może utworzenie państwa policyjnego w celu kontrolowania sporów zbiorowych w przemyśle, protestów społecznych, związków zawodowych, stowarzyszeń politycznych itd. nie jest niczym więcej jak tylko wprowadzeniem najmniejszej siły niezbędnej do zapewnienia, że zasadnicze reguły, jakich wymaga kapitalistyczny rynek do swojego działania, będą przestrzegane?

Jak przekonuje Brian Barry w odniesieniu do rządu Thatcher w Wielkiej Brytanii, który także znajdował się pod silnym wpływem idei “wolnorynkowych” kapitalistów, takich jak Milton Friedman i Frederick von Hayek, może tak jest:

“Niektórzy obserwatorzy twierdzą, że odkryli coś paradoksalnego w fakcie, że rząd Thatcher łączy liberalną indywidualistyczną retorykę z autorytarnym działaniem. Ale nie ma tu żadnego paradoksu w ogóle. Nawet w warunkach największych prześladowań […] ludzie pragną działać zbiorowo w celu poprawiania swoich spraw, i niezbędne są potężne działania brutalnej siły, aby porozbijać te wysiłki w skali organizacji i zmusić ludzi do realizowania swoich interesów indywidualnie […] pozostawieni sobie samym, ludzie będą nieuchronnie dążyć do realizowania swych interesów poprzez działania zbiorowe – w związkach zawodowych, stowarzyszeniach dzierżawców, organizacjach społecznych i władzach lokalnych. Dopiero dosyć bezwzględne sprawowanie władzy centralnej może pokonać te dążenia: stąd powszechne powiązania między indywidualizmem a autorytaryzmem, dobrze zilustrowane przez fakt, że kraje przedstawiane jako wzorcowe przez wolnorynkowców są, bez wyjątku, autorytarnymi reżimami” [“Utrzymujące się znaczenie socjalizmu”, w: Thatcheryzm, pod redakcją Roberta Skidelsky’ego].

Nic zatem dziwnego, że reżim Pinocheta cechował się autorytaryzmem, terrorem i rządami uczonych. Rzeczywiście, “wyszkoleni w Chicago ekonomiści uwypuklali naukowy charakter swojego programu i potrzebę zastąpienia polityki przez ekonomię, a polityków przez ekonomistów. Dlatego podejmowane decyzje nie były rezultatem woli władz, lecz zostały wyznaczone przez ich wiedzę naukową. Wykorzystywanie wiedzy naukowej z kolei miało ograniczyć władzę rządu, ponieważ decyzje będą podejmowane przez technokratów i przez jednostki z sektora prywatnego” [Silvia Borzutzky, Op. Cit.].

Oczywiście powierzenie władzy technokratom i siłom prywatnym nie zmienia jej istoty – a tylko zmienia to, kto ją ma. Reżim Pinocheta nie spowodował całkowitego zniesienia władzy rządowej, ale raczej znaczące przesunięcie jej zakresu – wycofanie się z ochrony indywidualnych praw na rzecz ochrony kapitału i własności. Jak można było oczekiwać, tylko bogaci na tym skorzystali. Klasy pracujące zostały poddane próbom stworzenia “doskonałego rynku pracy” – a tylko terror mógł obrócić ludzi w zatomizowane towary, jakich taki rynek wymaga.

Może spoglądając na koszmar reżimu Pinocheta powinniśmy zastanowić się nad słowami Bakunina, w których wskazuje on na ujemne skutki kierowania społeczeństwem przez “ekspertów” przy pomocy ksiąg naukowych:

“ludzka nauka jest zawsze i nieodzownie niedoskonała […] gdybyśmy mieli zmusić ludzi do praktycznego życia – zarówno zbiorowego, jak i osobistego – w rygorystycznej i wyłącznej zgodzie z najnowszymi przesłankami naukowymi, to skazalibyśmy zarówno społeczeństwo, jak i jednostki na męczeńskie cierpienia w łożu Madejowym, które wkrótce by ich zwichnęło i udusiło, ponieważ życie zawsze jest nieskończenie większą rzeczą niż nauka” [Polityczna filozofia Bakunina].

Chilijskie doświadczenia rządów wolnorynkowych ideologów potwierdzają słuszność stanowiska Bakunina bez cienia wątpliwości. Chilijskie społeczeństwo zostało położone do Madejowego łoża przy użyciu terroru, a jego życie zmuszone podporządkować się założeniom wyczytanym w ekonomicznych podręcznikach. I, jak udowodniliśmy w poprzedniej sekcji, tylko mający władzę albo bogactwo wyszli dobrze na tym eksperymencie.

C.11 Czy Chile nie jest dowodem na to, że “wolny rynek” przynosi korzyść każdemu?

Jest to powszechny prawicowo-“libertariański” argument, który cieszy się poparciem także wielu innych zwolenników “wolnorynkowego” kapitalizmu. Na przykład Milton Friedman stwierdził, że Pinochet “poparł w pełni wolnorynkową gospodarkę jako nadrzędną zasadę. Chile to cud gospodarczy” [Newsweek, Jan, 1982]. Ten punkt widzenia jest także rozpowszechniony wśród bardziej głównonurtowej prawicy – amerykański prezydent George Bush senior chwalił chilijskie wyniki gospodarcze 1990 roku odwiedzając ten kraj.

Generał Pinochet był marionetką wyniesioną przez przewrót wojskowy w 1973 roku przeciwko demokratycznie wybranemu lewicowemu rządowi kierowanemu przez prezydenta Allende. Przewrót został zorganizowany z pomocą CIA. Tysiące ludzi zostały zamordowane przez siły “prawa i porządku” podczas puczu, a siły Pinocheta “według ostrożnych obliczeń zabiły ponad 11 tysięcy ludzi w ciągu pierwszego roku rządów” [P. Gunson, A. Thompson, G. Chamberlain, The Dictionary of Contemporary Politics of South America, Routledge, 1989, p. 228].

Postępowanie zainstalowanego państwa policyjnego w dziedzinie praw człowieka zostało potępione przez cały świat jako barbarzyńskie. Jednakże pominiemy oczywistą sprzeczność tego “cudu gospodarczego”, mianowicie to, dlaczego wprowadzaniem “wolności ekonomicznej” prawie zawsze zajmują się autorytarne, a nawet faszystowskie państwa. Skoncentrujemy się za to na faktach ekonomicznych związanych z wolnorynkowym kapitalizmem narzuconym narodowi chilijskiemu.

Wykorzystując wiarę w efektywność i uczciwość wolnego rynku, Pinochet pragnął przywrócić działanie praw podaży i popytu, przygotował się do ograniczenia roli państwa, a także do zahamowania inflacji. On oraz “chłopcy z Chicago” – grupa wolnorynkowych ekonomistów – sądził, że tym, co ograniczało rozwój Chile, była ingerencja rządu w gospodarkę – która ograniczała konkurencję, sztucznie podnosiła płace i doprowadziła do inflacji. Ostatecznym celem, jak to Pinochet kiedyś powiedział, było uczynienie z Chile “narodu przedsiębiorców”.

Roli “chłopców z Chicago” nie należy umniejszać. Mieli oni ścisłe związki z wojskiem od 1972 roku, a zdaniem pewnego specjalisty odgrywali kluczową rolę w puczu:

“W sierpniu 1972 roku grupa dziesięciu ekonomistów pod wodzą de Castro zaczęła pracować nad sformułowaniem programu gospodarczego, który by zastąpił [program Allende] […] W istocie, istnienie planu miało zasadnicze znaczenie dla jakiejkolwiek próby obalenia Allende przez siły zbrojne, gdyż chilijscy wojskowi nie mieli żadnego swojego własnego planu gospodarczego” [a więc nie za bardzo by wiedzieli, co dalej począć po zdobyciu władzy – dop. tłum.] [Silvia Bortzutzky, “Chłopcy z Chicago, bezpieczeństwo socjalne i instytucje opiekuńcze w Chile”, w: Skrajna prawica a państwo opiekuńcze, pod redakcją Howarda Glennerstera i Jamesa Midgleya].

Warto także zwrócić uwagę na to, że “według raportu Senatu Stanów Zjednoczonych o potajemnych działaniach w Chile, działalność tych ekonomistów była finansowana przez Centralną Agencję Wywiadowczą (CIA)” [Bortzutzky, Op. Cit.].

Oczywiście niektóre formy interwencji państwa były bardziej do przyjęcia niż inne.

Faktyczne skutki wolnorynkowej polityki wprowadzonej przez dyktaturę były o wiele skromniejsze niż “cud” głoszony przez Friedmana i rzeszę innych “libertarian”. Początkowym skutkiem wprowadzenia wolnorynkowej polityki w 1975 roku był gospodarczy szok i wywołana nim depresja, która zaowocowała spadkiem produkcji krajowej o około 15 procent, spadkiem płac o jedną trzecią w porównaniu z poziomem z 1970 roku i wzrostem bezrobocia do 20 procent [Elton Rayack, Wybór nie taki znów wolny]. Znaczyło to, że w przeliczeniu na głowę, produkt krajowy brutto Chile w okresie 1974-80 wzrastał tylko o 1,5% każdego roku. To było znacznie mniej niż 2,3% osiągnięte w latach sześćdziesiątych. Przeciętny przyrost produktu krajowego brutto wynosił 1,5% na rok między 1974 a 1982, co stanowiło mniej niż przeciętne tempo wzrostu w krajach Ameryki Łacińskiej w tym okresie (4,3%) i tempo wzrostu w Chile w latach sześćdziesiątych (4,5%). W okresie od 1970 do 1980 roku produkt krajowy brutto w przeliczeniu na jednego mieszkańca wzrósł tylko o 8%, podczas gdy w całej Ameryce Łacińskiej o 40%. Między 1980 a 1982 rokiem, kiedy to cała Ameryka Łacińska pogrążyła się w gospodarczej depresji, produkt krajowy na jednego mieszkańca spadł w Chile o 12,9%, a – dla porównania – w całej Ameryce Łacińskiej tylko o 4,3%. [Op. Cit.].

W 1982 roku, po siedmiu latach wolnorynkowego kapitalizmu, Chile doświadczyło jeszcze jednego kryzysu gospodarczego, który pod względem bezrobocia i spadku całkowitego dochodu narodowego był nawet większy niż tamten przeżywany podczas straszliwej kuracji szokowej 1975 roku. Gwałtownie spadły płace realne, schodząc w 1983 roku do wartości o 14 procent niższej od tej z 1970 roku. W zawrotnym tempie mnożyły się bankructwa, podobnie jak zagraniczne zadłużenie i bezrobocie. W roku 1983 chilijska gospodarka była zrujnowana i dopiero pod koniec 1986 roku produkt krajowy brutto (zaledwie) dorównał temu z 1970 [Thomas Skidmore i Peter Smith, “Reżim Pinocheta”, Współczesna Ameryka Łacińska].

Wobec zupełnego krachu “wolnorynkowego ustroju urządzonego przez pryncypialnych zwolenników wolnego rynku” (używając słów Miltona Friedmana z przemówienia zatytułowanego “Wolność gospodarcza, wolność ludzka, wolność polityczna”, wygłoszonego dla “Smith Centre”, konserwatywnego ośrodka intelektualnego stanu Kalifornia), reżim zorganizował mocne gwarancje finansowe dla firm. “Chłopcy z Chicago” przeciwstawiali się temu środkowi dopóki sytuacja nie stała się tak dramatyczna, że nie można już było go uniknąć. Międzynarodowy Fundusz Walutowy zaofiarował Chile pożyczki, aby pomóc wydostać mu się z bałaganu, do stworzenia którego przyczyniła się polityka gospodarcza tego państwa, ale na surowych warunkach. Całkowity koszt rządowych gwarancji wyniósł 3 procent całkowitego dochodu narodowego Chile z trzech lat. Obciążenie to zostało zrzucone na podatników. Postąpiono więc według zwykłego wzorca “wolnorynkowego” kapitalizmu – dyscyplina rynkowa dla klas pracujących, pomoc państwa dla elity. Podczas “cudu” zyski ekonomiczne zostały sprywatyzowane; podczas krachu ciężar spłacania długów firm został uspołeczniony.

Reżim Pinocheta rzeczywiście ograniczył inflację, z około 500% w czasie popieranego przez CIA zamachu stanu (zważywszy, że Stany Zjednoczone sabotowały chilijską gospodarkę – “rozpieprzcie gospodarkę”, słowa Richarda Helmsa, dyrektora CIA – należało oczekiwać wysokiej inflacji), do 10% w 1982. W okresie od 1983 do 1987, oscylowała ona między 20 a 31%. Nastanie “wolnego rynku” doprowadziło do ograniczenia barier dla importu “na podstawie tego, że normy i cła chroniły nierentowne gałęzie przemysłu i sztucznie zawyżały ceny. Skutek był taki, że wiele miejscowych firm zostało przejętych przez ponadnarodowe korporacje. Społeczność chilijskich biznesmenów, która zdecydowanie poparła przewrót w 1973 roku, wiele na tym straciła” [Skidmore i Smith, Op. Cit.].

Zanik rodzimego przemysłu kosztował utratę tysięcy lepiej opłacanych miejsc pracy. Gotowość policji do represji czyniła strajki i inne formy protestu bezskutecznymi i niebezpiecznymi. Według raportu Kościoła rzymskokatolickiego 113 protestujących osób zostało zabitych podczas protestów społecznych przeciwko kryzysowi gospodarczemu na początku lat osiemdziesiątych, a kilkanaście tysięcy było przetrzymywanych w więzieniach za działalność polityczną i protesty między majem 1983 a połową 1984 roku. Ponadto zwalniano tysiące strajkujących i aresztowano przywódców związkowych [Rayack, Op. Cit.]. Zmieniono także prawo, aby jeszcze bardziej odzwierciedlało władzę, jaką mają posiadacze własności nad swoimi płatnymi niewolnikami, a “totalna przeróbka systemu prawa pracy, [która] miała miejsce między 1979 a 1981 rokiem […] miała na celu stworzenie doskonałego rynku pracy, likwidując układy zbiorowe, pozwalając na masowe zwolnienia z pracy, wydłużając dzień pracy do dwunastu godzin i likwidując rozprawy sądowe w sprawach pogwałcenia praw pracowniczych” [Silvia Borzutzky, Op. Cit.]. Trudno się więc dziwić, że ten przyjazny klimat dla działań biznesmenów zaowocował hojnymi pożyczkami ze strony międzynarodowych instytucji finansowych.

Ciosy, wymierzone klasom pracującym, a zwłaszcza robotnikom miejskim, były o wiele cięższe. W trzecim roku rządów junty – 1976 – płace realne spadły o 35% w porównaniu z poziomem z 1970 roku. I dopiero w 1981 wzrosły do 97,3% poziomu z 1970, w roku 1983 ponownie spadając do 86,7%. Bezrobocie, nie licząc zatrudnionych w państwowych programach tworzenia miejsc pracy, wynosiło 14,8% w 1976, spadając do 11,8% w 1980 (co wciąż stanowiło dwukrotność przeciętnego poziomu z lat sześćdziesiątych), ażeby znów wzrosnąć do 20,3% w 1982 [Rayack, Op. Cit.]. A jeśli wliczymy w to zatrudnionych w rządowych programach tworzenia miejsc pracy, to bezrobocie w połowie 1983 roku objęło jedną trzecią chilijskiej siły roboczej. W 1986 roku konsumpcja w przeliczeniu na jednego mieszkańca była naprawdę o 11% niższa w porównaniu z 1970 rokiem [Skidmore i Smith, Op. Cit.]. Między 1980 a 1988 rokiem realna wartość płac wzrosła tylko o 1,2 procenta, podczas gdy realna wartość płacy minimalnej obniżyła się o 28,5%. W tym okresie roczna przeciętna bezrobocia w miastach wynosiła 15,3% [Silvia Bortzutzky, Op. Cit.]. Nawet jeszcze w 1989 roku stopa bezrobocia wynosiła 10% (a w 1970 tylko 5,7%) a płace realne były wciąż o 8% niższe niż w 1970. Między 1975 a 1989 bezrobocie wynosiło średnio 16,7%. Mówiąc inaczej, po prawie piętnastu latach wolnorynkowego kapitalizmu, płace realne wciąż nie przekroczyły poziomu z 1970 roku, a bezrobocie było ciągle wyższe. Jak należało się w takich warunkach spodziewać, udział płac w dochodzie narodowym spadł z 42,7% w 1970 roku do 33,9% w 1993. Zważywszy, że powodowanie wysokiego bezrobocia jest często przypisywane przez prawicę silnym związkom zawodowym i innym “niedoskonałościom” rynku pracy, powyższe cyfry przemawiają w dwójnasób, gdyż chilijski reżim, jak odnotowaliśmy uprzednio, zreformował rynek pracy, ażeby poprawić jego “konkurencyjność”.

Jeszcze inną konsekwencją neoliberalnej polityki monetarystycznej Pinocheta “było skurczenie się popytu, ponieważ pracownicy i ich rodziny mogli teraz pozwalać sobie na nabywanie mniejszej ilości dóbr. Zawężenie się rynku wewnętrznego z kolei zagroziło biznesmenom, którzy zaczęli produkować więcej dóbr na eksport, a mniej w celu konsumpcji w kraju. To postawiło jeszcze jedną przeszkodę rozwojowi gospodarczemu i doprowadziło do narastającej koncentracji dochodów i bogactwa w rękach niewielkiej elity” [Skidmore i Smith, Op. Cit.].

To właśnie rosnące bogactwo elity było tym, co można postrzegać jako prawdziwy “cud” Chile. Zdaniem eksperta w dziedzinie latynoamerykańskich “rewolucji” neoliberalnych, elita “stała się niewyobrażalnie bogata pod rządami Pinocheta”, a gdy przywódca Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej powrócił z wygnania w 1989 roku, powiedział, że został osiągnięty taki postęp gospodarczy, który przyniósł korzyści najwyższym dziesięciu procentom ludności (oficjalne instytucje Pinocheta zgodziły się z tym) [Duncan Green, Reżim Pinocheta, Noam Chomsky, Powstrzymywanie demokracji]. W roku 1980 najbogatsze 10% ludności odbierało 36,5% dochodu narodowego. W 1989 liczba ta wzrosła do 46,8%. W przeciwieństwie do tej grupy dolna połowa pobierających dochody zmniejszyła swój udział z 20,4% do 16,8% w tym samym okresie. Konsumpcja w gospodarstwach domowych kształtowała się według tego samego wzorca. W 1970 roku udział szczytowych 20% gospodarstw domowych stanowił 44,5% całej konsumpcji. Zwiększyło się to do 51% w 1980 roku i do 54,6% w 1989. Między 1970 a 1989 udział przypadający pozostałym 80% zmalał. Udział najbiedniejszych 20% gospodarstw domowych spadł z 7,6% w 1970 do 4,4% w 1989. Następne 20% zmniejszyło swój udział z 11,8% do 8,2%, a środkowe 20% z 15,6% do 12,7%. Konsumpcja następnych 20% spadła z 20,5% do 20,1%.

Zatem bogactwo wytworzone przez chilijską gospodarkę za czasów Pinocheta nie “spływało w dół” do klas pracujących (dogmat “wolnorynkowego” kapitalizmu mówi, że powinno było), lecz zamiast tego nagromadzało się w rękach bogatych. Tak jak w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, wraz ze wprowadzeniem “ekonomii spływania w dół” nastąpiło przesunięcie rozdziału dochodów na korzyść tych, którzy już wcześniej byli bogaci. Czyli miało miejsce “spływanie” (albo raczej powódź) pod górę. Co trudno uznać za niespodziankę, gdyż wymiana między silnym a słabym będzie faworyzować tego pierwszego (i to właśnie dlatego anarchiści popierają organizowanie się klas pracujących i zbiorowe działania, abyśmy stali się silniejsi niż kapitaliści).

W ostatnich latach dyktatury Pinocheta dochody najbogatszych 10% ludności wiejskiej wzrosły o 90 procent (między 1987 a 1990 rokiem). Udział najbiedniejszej ćwierci spadł z 11% do 7% [Duncan Green, Op. Cit.]. Dziedzictwo Pinochetowskiej nierówności społecznej można było jeszcze odnaleźć w 1993 roku, z dwuwarstwowym systemem opieki zdrowotnej, w którym śmiertelność noworodków wynosiła 7 na tysiąc urodzeń dla najbogatszej jednej piątej ludności, a 40 na tysiąc urodzeń dla najbiedniejszych 20% [Ibid.].

Konsumpcja na jednego mieszkańca spadła o 23% w latach 1972-87. Odsetek ludności poniżej granicy ubóstwa (minimalnego dochodu wymaganego na podstawowe jedzenie i mieszkanie) wzrósł z 20% do 44,4% między 1970 a 1987. Wydatki na opiekę zdrowotną w przeliczeniu na głowę zmniejszyły się o ponad połowę między 1973 a 1985, wyzwalając gwałtowne rozprzestrzenianie się chorób związanych z ubóstwem, takich jak tyfus, cukrzyca czy żółtaczka zakaźna. Z drugiej zaś strony, podczas gdy konsumpcja najbiedniejszych 20% ludności Santiago spadła o 30%, to urosła o 15% w przypadku najbogatszych 20% [Noam Chomsky, Rok 501]. Odsetek Chilijczyków bez odpowiedniego mieszkania wzrósł z 27 do 40 procent między 1972 a 1988, pomimo zapewnień rządu, że rozwiąże on problem bezdomności przy pomocy polityki przyjaznej rynkowi.

W obliczu tych wszystkich faktów tylko jedna linia obrony jest możliwa w przypadku chilijskiego “cudu” – tempo wzrostu gospodarczego. Chociaż część gospodarczego tortu przypadająca większości Chilijczyków mogła się skurczyć, to prawica przekonuje, że szybki wzrost gospodarczy oznaczał, iż otrzymywali oni mniejszą część większego tortu. Pominiemy doskonale udokumentowane fakty, że to poziom nierówności, a nie bezwzględny poziom standardów życiowych, ma największy wpływ na zdrowotność populacji, i że liczba chorych w stosunku do zdrowych wykazuje ujemną korelację z dochodami (tzn. biedni więcej chorują niż bogaci). Pominiemy też inne sprawy powiązane z rozdziałem dochodów, a przez to i władzy, w społeczeństwie (takie jak wzmacnianie i zwiększanie nierówności przez wolny rynek na drodze “dobrowolnej wymiany” między silnymi a słabymi stronami, gdyż warunki jakiejkolwiek wymiany będą przesunięte na korzyść silniejszej strony. Chilijskie doświadczenia z “konkurencyjnym” i “elastycznym” rynkiem pracy dostarczają licznych dowodów na słuszność tej analizy). Innymi słowy, rozwój bez równości może mieć niszczące skutki, które nie są, i które nie mogą być uwzględnione w statystykach wzrostu.

A więc rozważymy tezę, że wyniki wzrostu gospodarczego, osiągniętego przez reżim Pinocheta, stanowią “cud” (bo nic innego nie mogłoby nim być). Jednakże gdy spojrzymy na wyniki wzrostu gospodarczego w czasach reżimu, odkrywamy, że nie można tu znaleźć w ogóle żadnego “cudu” – wysławiany wzrost gospodarczy lat osiemdziesiątych musi być rozpatrywany w świetle dwóch katastrofalnych recesji, które Chile cierpiało w 1975 i 1982 roku. Jak zauważa Edward Herman, wzrost ten był “nagminnie wyolbrzymiany przez pomiary na nierzetelnych podstawach (tak jak te z 1982 roku)” [Ekonomia bogatych].

Ta kwestia ma zasadnicze znaczenie dla zrozumienia prawdziwej istoty “cudownego” rozwoju Chile. Na przykład zwolennicy “cudu” odwoływali się do okresu od 1978 do 1981 (kiedy to gospodarka rozwijała się w tempie 6,6% rocznie), albo też poprawy po recesji 1982-84. Ale mamy tutaj przypadek “kłamstw, piekielnych kłamstw i statystyki”, gdyż nie bierze ona pod uwagę tego, że cyfry te dotyczą okresów odrabiania strat, przez jakie gospodarka przechodzi, gdy kończy się recesja. Podczas poprawy koniunktury pozwalniani pracownicy wracają do pracy i dzięki temu gospodarka doświadcza szybszego wzrostu. Znaczy to, że im głębsza recesja, tym wyższy następujący po niej wzrost w okresie ożywienia. Tak więc, aby oceniać, czy chilijski wzrost gospodarczy to cud i czy wart zmniejszenia się dochodów wielu ludzi, trzeba patrzeć raczej na cały cykl koniunkturalny niż tylko na etap ożywienia. Jeśli to uczynimy, to odkryjemy, że Chile miało drugie najgorsze tempo wzrostu w Ameryce Łacińskiej między 1975 a 1980 rokiem. Przeciętny roczny wzrost wynosił 1,5% między 1974 a 1982, i był niższy niż przeciętne tempo wzrostu gospodarczego Ameryki Łacińskiej (4,3%) i niższy niż w samym Chile w latach sześćdziesiątych (4,5%).

Spoglądając na całą erę Pinocheta, odkrywamy, że dopiero w 1989 roku – po czternastu latach wolnorynkowej polityki – produkcja w przeliczeniu na jednego mieszkańca rzeczywiście wspięła się z powrotem do poziomu z 1970 roku. Pomiędzy 1970 a 1990, całkowity produkt krajowy brutto Chile rósł zdecydowanie przeciętnie – 2% rocznie. Ale te lata obejmują także okres rządów Allende i pierwsze lata po puczu – a więc być może ta cyfra przedstawia fałszywy obraz wyników reżimu. Jeśli spojrzymy na okres 1981-90 (tzn. sam szczyt rządów Pinocheta, zaczynający się sześć lat po zapoczątkowaniu chilijskiego “cudu”), to ten wynik będzie jeszcze gorszy, z tempem wzrostu produktu krajowego brutto tylko 1,84% rocznie. To tempo było wolniejsze niż w Chile lat pięćdziesiątych (4%) czy też sześćdziesiątych (4,5%). W rzeczywistości, jeśli do tego jeszcze weźmiemy pod uwagę przyrost ludności, to wzrost produktu krajowego brutto na jednego mieszkańca Chile między 1981 a 1990 rokiem wynosił tylko 0,3% rocznie (dla porównania, produkt krajowy brutto Wielkiej Brytanii na jednego mieszkańca rósł o 2,4% rocznie w tym samym okresie, a Stanów Zjednoczonych o 1,9%).

Zatem “cuda” gospodarczego wzrostu dotyczą ożywień po zapaściach przypominających depresje, zapaściach, które w głównej mierze można przypisać wolnorynkowej polityce narzuconej Chile! Ostatecznie “cud” gospodarczego wzrostu pod rządami Pinocheta okazuje się nie istnieć. Pełne ramy czasowe ukazują brak wyraźnego postępu gospodarczego i społecznego w Chile między 1975 a 1989 rokiem. Doprawdy, gospodarka cechowała się raczej niestabilnością niż rzeczywistym rozwojem. Wysokie wskaźniki wzrostu w okresach boomów (do których odwołuje się prawica jako dowodu na “cud”) oznaczały zaledwie odrabianie strat z okresów zapaści.

Podobnie można powiedzieć odnośnie sprywatyzowanego systemu ubezpieczeń społecznych, uważanego przez wielu za sukces i wzór do naśladowania dla innych krajów. [Reforma systemu świadczeń emerytalnych, przeprowadzona w Polsce przez rząd Jerzego Buzka, opierała się w znacznej mierze na wzorcach chilijskich – przyp. tłum.]. Natomiast po bliższym zapoznaniu się system ten ukazuje swą słabość – w istocie można przekonywać, że jest on sukcesem tylko w przypadku spółek pobierających duże zyski z niego (koszty administracji chilijskiego systemu to prawie 30% dochodów, dla porównania – 1% w przypadku systemu ubezpieczeń społecznych Stanów Zjednoczonych [Doug Henwood, Wall Street]). Dla ludzi pracy jest to katastrofa. Według SAFP, rządowej agencji regulującej system, 96% zarejestrowanych pracowników było zapisanych w lutym 1995 roku, ale w przypadku 43,4% z nich zasoby w ogóle nie rosły. Może nawet około 60% nie posiada regularnych wpłat na konta funduszy emerytalnych (znając charakter chilijskiego rynku pracy, wcale to nie dziwi). Niestety, wymaga się regularnych składek, aby dostawać pełne świadczenia. Krytycy przekonują, że tylko 20% zarejestrowanych w funduszach emerytalnych będzie otrzymywało dobre emerytury.

Ciekawe jest też odnotowanie tego, że gdy wprowadzono ten program, siłom zbrojnym i policji zezwolono na utrzymanie swoich własnych, bardzo hojnych, planów ubezpieczeń powszechnych. Gdyby plany świadczeń emerytalnych dla reszty społeczeństwa były tak dobre, jak twierdzą ich zwolennicy, to należałoby myśleć, że ci, którzy utrzymali swoje oddzielne plany, przyłączą się do wszystkich. Oczywiście to, co było wystarczająco dobre dla mas, okazało się nieodpowiednie dla rządzących.

Wpływ na jednostki wykraczał poza trudności czysto finansowe. Chilijska siła robocza “raz przyzwyczajona do bezpiecznych miejsc pracy, bronionych przez związki zawodowe [przed Pinochetem] […] [została obrócona] w naród poirytowanych indywidualistów […] ponad połowa wszystkich wizyt w placówkach publicznej służby zdrowia obejmowała dolegliwości psychiczne, głównie depresję. ‘Nie są to już prześladowania fizyczne, lecz ekonomiczne – wykarmienie swojej rodziny, wykształcenie swoich dzieci’, mówi Maria Pena, która pracuje w przetwórni ryb w Concepción. ‘Czuję prawdziwy niepokój o przyszłość’ – dodaje. ‘Oni mogą nas wyrzucić, kiedy tylko zechcą. Nie da się przewidzieć najbliższych pięciu lat. Jeśli ma się pieniądze, można mieć wykształcenie i opiekę lekarską; pieniądz jest teraz wszystkim w tym kraju'” [Duncan Green, Op. Cit.].

Trudno się więc dziwić, że “regulacje stworzyły zatomizowane społeczeństwo, w którym narastające stresy i indywidualizm zniszczyły tradycyjnie silne i opiekuńcze życie społeczności […] liczba samobójstw wzrosła trzykrotnie między 1970 a 1991 rokiem, a liczba nałogowych alkoholików czterokrotnie w ciągu ostatnich 30 lat […] wzrasta ilość rozpadających się rodzin, a badania opinii publicznej ukazują obecną falę przestępczości jako najpowszechniej potępiany aspekt życia w nowym Chile. ‘Stosunki między ludźmi się zmieniają’, mówi Betty Bizamar, dwudziestosześcioletnia przywódczyni związkowa. ‘Ludzie wykorzystują się nawzajem, spędzają mniej czasu ze swoimi rodzinami. Wszystko, o czym rozmawiają, to pieniądze, rzeczy. Trudno teraz o prawdziwą przyjaźń'” [Ibid.].

Eksperyment z wolnorynkowym kapitalizmem odcisnął też poważne piętno na środowisku naturalnym Chile. Stołeczna aglomeracja Santiago stała się jednym z “najbardziej zanieczyszczonych miast na świecie” wskutek samowolnego panowania sił rynkowych [Nathanial Nash, cytowany przez Noama Chomsky’ego, Rok 501]. Gdy nie ma żadnych regulacji w sprawach zanieczyszczania środowiska, to następuje powszechna jego degradacja i nawet dostarczana woda przedstawia poważne problemy w związku ze swoimi zanieczyszczeniami [Noam Chomsky, Ibid.]. Ogromna większość krajowych ekspertów opierała swoją działalność na wydobywaniu i nieznacznym przetwarzaniu zasobów naturalnych, przez co ekosystemy i środowisko zostały splądrowane w imię zysku i własności. Wyczerpywanie się naturalnych zasobów, zwłaszcza w leśnictwie i rybołówstwie, ulega przyśpieszeniu przez samolubne zachowania kilku dużych firm szukających doraźnego zysku.

Ogółem, doświadczenia Chile pod rządami Pinocheta i jego “cud gospodarczy” wskazują, że cena stworzenia wolnorynkowego ustroju kapitalistycznego jest ciężka, przynajmniej dla większości. Mamy dowód na to, że zamiast być przejściowe, te problemy okazują się strukturalnymi i trwałymi ze swej natury. Podobnie społeczne, ekologiczne i polityczne koszty stają się tkwiącymi głęboko w społeczeństwie. Mroczna strona chilijskiego “cudu” po prostu nie jest odzwierciedlana w imponujących wskaźnikach makroekonomicznych, używanych do promowania “wolnorynkowego” kapitalizmu, wskaźnikach, które same w sobie – jak widzimy – zostały poddane manipulacjom.

Odkąd w Chile (mniej więcej) zapanowała demokracja (przy czym siły zbrojne wciąż utrzymują znaczny wpływ), rozpoczął się pewien ruch w kierunku reform gospodarczych i przyniósł on duże sukcesy. Po zakończeniu dyktatury nastąpił wzrost wydatków socjalnych na służbę zdrowia, oświatę i zmniejszanie ubóstwa. Między 1987 a 1992 rokiem ponad milion Chilijczyków wydźwignęło się z nędzy (odsetek ludzi żyjących w ubóstwie spadł z 44,6% w 1987 roku do 23,2% w 1996, chociaż to wciąż więcej niż w 1970). Jednakże nierówności są nadal głównym problemem, tak jak całe dziedzictwo ery Pinocheta: charakter rynku pracy, niepewność dochodów, rozpad rodzin, alkoholizm itp.

Chile odeszło od Pinochetowskiego modelu “wolnego rynku” również pod innymi względami. W roku 1991 wprowadzono szereg mechanizmów kontroli nad kapitałem, włącznie z zabezpieczeniem w wysokości 30% całego nie podlegającego wierzytelnościom kapitału wchodzącego do Chile, deponowanym w banku centralnym na okres jednego roku. Ten wymóg deponowania zapasów – znany w tym kraju pod nazwą encaje – jest równoznaczny podatkowi od przepływów kapitału, który jest tym wyższy, im krótszy jest termin pożyczki.

Jak wskazuje William Greider, Chile “zdołało w ostatniej dekadzie osiągnąć szybki rozwój gospodarczy dzięki porzuceniu czysto wolnorynkowej teorii, wykładanej przez północnoamerykańskich ekonomistów i gorliwemu naśladowaniu głównych elementów strategii azjatyckiej, włącznie z przymusowymi oszczędnościami i rozmyślną kontrolą nad kapitałem. Chilijski rząd mówi zagranicznym inwestorom gdzie mają inwestować, trzyma ich z daleka od pewnych zasobów finansowych i zabrania im szybkiego wycofywania swojego kapitału” [Czy już jest jeden świat]

Zatem państwo chilijskie po Pinochecie naruszyło certyfikaty “wolnego rynku” na wiele sposobów, również z dużym sukcesem. Dlatego tezy rzeczników wolnego rynku, że szybki rozwój Chile w latach dziewięćdziesiątych to dowód na słuszność ich modelu są fałszywe (tak samo, jak ich tezy dotyczące Azji Południowo-Wschodniej okazały się fałszywe – tezy zapomniane dla wygody, gdy gospodarki tych krajów pogrążyły się w kryzysie). Niemniej jednak na Chile są wywierane naciski, aby zmieniło swoje metody i dostosowało się do dyktatu globalnej finansjery. W roku 1998 Chile poluzowało swoje mechanizmy kontrolne, ustępując przed silnym naciskiem spekulacyjnym na notowania swojej waluty, peso chilijskiego.

Tak więc nawet neoliberalny “jaguar” musiał odejść od czysto wolnorynkowego podejścia do spraw społecznych, a chilijski rząd musiał ingerować w gospodarkę w celu rozpoczęcia ponownego scalania społeczeństwa rozdartego przez siły rynkowe i autorytarny rząd.

Zatem dla wszystkich prócz malutkiej elity na szczytach, Pinochetowski ustrój “wolności ekonomicznej” był koszmarem. Gospodarcza “wolność” zdawała się przynosić korzyści jedynie jednej grupce społeczeństwa – oczywisty “cud”. Dla ogromnej większości, “cud” gospodarczej “wolności” zaowocował, jak to zwykle bywa, wzrostem nędzy, skażenia środowiska, przestępczości i społecznego wyobcowania. Jak na ironię, wielu prawicowych “libertarian” odwołuje się do niego jako do przykładu korzyści dla ogółu płynących z wolnego rynku.

C.10 Czy z “wolnorynkowego” kapitalizmu skorzystają wszyscy, a zwłaszcza biedni?

Murray Rothbard i całe zastępy innych zwolenników “wolnorynkowego” kapitalizmu wysuwają taką tezę. I znowu naprawdę zawiera ona jakieś ziarnko prawdy. Ponieważ kapitalizm to gospodarka, która musi “rozrastać się albo zginąć” (patrz sekcja D.4.1), więc oczywiście ilość bogactwa dostępnego społeczeństwu wzrasta dla wszystkich, gdy gospodarka się rozwija. Zatem biednym się poprawi w kategoriach bezwzględnych w każdej rozwijającej się gospodarce (przynajmniej pod względem ekonomicznym). Działo się tak również w sowieckim państwowym kapitalizmie: najbiedniejszemu robotnikowi w latach osiemdziesiątych oczywiście wiodło się ekonomicznie o wiele lepiej niż najbiedniejszemu robotnikowi w latach dwudziestych.

Natomiast tym, co się liczy, są względne różnice między klasami i okresami w obrębie rozwijającej się gospodarki. Znając tezę, że wolnorynkowy kapitalizm przyniesie szczególne korzyści biednym, musimy się zapytać: -Czy inne klasy mogą skorzystać równie dużo?

Jak zauważyliśmy poprzednio, płace zależą od wydajności pracy, przy czym podwyżki płac są spóźnione w stosunku do wzrostu wydajności. Gdyby z wolnego rynku biedni mieli “szczególnie” skorzystać, płace musiałyby rosnąć szybciej niż wydajność pracy, ażeby pracownik otrzymywał zwiększoną porcję społecznego bogactwa. Jednakże gdyby tak się działo, to ilość zysków przeznaczonych dla wyższych klas byłaby odpowiednio mniejsza. Więc gdyby kapitalizm “szczególnie” sprzyjał biednym, to nie mógłby tak samo sprzyjać tym, którzy żyją z zysków wytworzonych przez pracowników.

Ze wskazanych powyżej powodów wydajność pracy musi rosnąć szybciej niż płace, albo też przedsiębiorstwa będą upadać i mogłaby z tego wyniknąć recesja. Dlatego płace (zazwyczaj) opóźniają się w stosunku do przyrostów wydajności pracy. Mówiąc inaczej, pracownicy wytwarzają więcej, ale nie otrzymują odpowiadającej temu podwyżki płac. Zostało to obrazowo zilustrowane przez pierwszy eksperyment Taylora z jego technikami “naukowego zarządzania”.

Teoria Taylora polegała na tym, że gdy robotnicy kontrolowali swoją własną pracę, nie produkowali w ilościach, jakich chciało kierownictwo. Taylor znalazł proste rozwiązanie. Zadaniem kierownictwa było odkryć “jedynie słuszny sposób” wykonywania poszczególnych zadań w pracy, a potem zapewnić, by pracownicy postępowali według tych (wyznaczonych przez kierownictwo) procedur wykonywania pracy. Skutkiem jego eksperymentu był 360-procentowy wzrost wydajności pracy za cenę wzrostu płac o 60%. Bardzo efektowne. Jednakże patrząc na te cyfry dostrzegamy, że natychmiastowy skutek eksperymentu Taylora został pominięty. Pracownik zostaje obrócony w robota i skutecznie odarty ze swoich umiejętności (patrz sekcja D.10). Chociaż jest to dobre dla zysków i gospodarki, to wpływa na odczłowieczenie i wyobcowanie pracowników objętych tym schematem, jak również na zwiększenie władzy kapitału na rynku pracy. Ale tylko niewtajemniczeni w nauki ekonomiczne albo zarażeni bakcylem anarchizmu wysunęliby oczywisty wniosek, że to, co jest dobre dla gospodarki, może nie być dobre dla ludzi.

To doprowadza nas do jeszcze jednej ważnej sprawy związanej z pytaniem, czy “wolnorynkowy” kapitalizm zaowocuje tym, że każdemu “się poprawi”. Typową tendencją kapitalistów jest uznawanie wartości ilościowych za najważniejsze w rozważaniach. Stąd troska o wzrost gospodarczy, poziom zysków i tak dalej, co przeważa w dyskusjach o życiu w naszych czasach. Jednakże, jak wyjaśnia E.P. Thompson, pomija się przy tym ważne aspekty ludzkiego życia:

“należy wyciągnąć proste wnioski. Jest całkiem możliwe, by średnie statystyczne i ludzkie doświadczenia zmierzały w przeciwnych kierunkach. Może mieć miejsce przyrost wartości czynników ilościowych na głowę równocześnie z wielkimi zaburzeniami jakościowymi pod względem sposobu życia ludzi, tradycyjnych stosunków między nimi i wzajemnej aprobaty. Można konsumować więcej dóbr i stawać się równocześnie mniej szczęśliwym czy mniej wolnym” [The Making of the English Working Class, p. 231].

Na przykład płace realne mogą wzrosnąć, ale kosztem dłuższego czasu i większego natężenia pracy. Zatem “pod względem statystycznym ujawnia się krzywa idąca w górę. Rodziny, których ona dotyczy, mogły odczuć to jako zubożenie” [Thompson, Op. Cit., p. 231]. Na dodatek konsumpcjonizm może nie prowadzić wcale do szczęścia ani też “lepszego społeczeństwa”, które wielu ekonomistów przyjmuje za skutek konsumpcjonizmu. Jeśli jest on próbą wypełnienia pustego życia, to w oczywisty sposób jest skazany na klęskę. Jeżeli kapitalizm powoduje wyobcowaną egzystencję w izolacji, to trudno oczekiwać, że większa konsumpcja to zmieni. Problem leży w jednostce i społeczeństwie, w ramach którego ona żyje. Więc przyrosty ilościowe pod względem dóbr i usług mogą nie przyczyniać się do tego, że ktokolwiek z tego “skorzysta” w jakiś znaczący sposób.

Ważne jest, aby o tym pamiętać, kiedy słucha się “wolnorynkowych” guru, omawiających rozwój gospodarczy ze swoich “ogrodzonych osiedli”, odizolowanych od otaczającej je degradacji społeczeństwa i przyrody, spowodowanej przez funkcjonowanie kapitalizmu (zobacz więcej na ten temat w sekcjach D.1 i D.4). Mówiąc prościej, jakość jest często ważniejsza niż ilość. To nasuwa ważną myśl, że niektórych (a nawet bardzo wielu) wymagań prawdziwie ludzkiego życia nie można znaleźć na żadnym rynku, nieważne jak bardzo “wolnym”.

Jednak wracając do “smakowania się w liczbach”, które kapitalizm tak bardzo kocha, dostrzegamy, że system opiera się na wytwarzaniu przez pracowników większych zysków dla “swojego” przedsiębiorstwa. Pracownicy produkują więcej towarów, niż mogliby odkupić za swoje pensje. Jeśli tak się nie dzieje, spadają zyski i kapitał wycofuje inwestycje. Jak można zobaczyć na przykładzie Chile (patrz sekcja C.11) pod rządami Pinocheta, “wolnorynkowy” kapitalizm może (i czyni to) wzbogacać bogatych i zubażać biednych przy jednoczesnej kontynuacji rozwoju gospodarczego. Tak naprawdę korzyści z tego rozwoju gromadzą się w rękach nielicznych.

Ujmując sprawę prosto, wzrost gospodarczy w kapitalizmie laissez-faire zależy od wzrostu wyzysku i nierówności. Ponieważ bogactwo przepływa w górę do rąk klasy rządzącej, wielkość ochłapów spadających w dół powiększy się (po tym, jak gospodarka się “rozrośnie”). Takie jest prawdziwe znaczenie ekonomii “spływania w dół”. Podobnie jak religia, kapitalizm laissez-faire obiecuje tort w jakiejś nieokreślonej przyszłości. Do tego czasu (przynajmniej w klasach pracujących) musimy się poświęcać, zaciskać pasa i ufać potęgom gospodarczym, jakie by nie były, że mądrze zainwestują dla społeczeństwa. Oczywiście, jak pokazuje najnowsza historia USA i Chile, gospodarka może stać się bardziej “wolnorynkowa” i rozwijać się, podczas gdy realne płace stoją w miejscu (lub spadają), a nierówności się powiększają.

Można to także dostrzec na podstawie skutków działalności “prorynkowego” rządu w Wielkiej Brytanii, gdzie liczba ludzi o dochodach mniejszych od połowy średniej wzrosła z 9% populacji w 1979 roku do 25% w 1993, a część bogactwa narodowego posiadana przez biedniejszą połowę ludności spadła z jednej trzeciej do jednej czwartej. Do tego jeszcze między 1979 a 1992-3 r. najbiedniejsza jedna dziesiąta brytyjskiej populacji doświadczyła spadku swoich realnych dochodów o 18% po odliczeniu rachunków za mieszkania. Dla porównania – szczytowe dziesięć procent odnotowało bezprecedensowy wzrost swych dochodów aż o 61%. Oczywiście system brytyjski nie jest “czystym” ustrojem kapitalistycznym, a więc obrońcy tej “wiary” mogą przekonywać, że ich “czysty” ustrój rozpowszechni dobrobyt. Jednakże wydaje się dziwne, iż przesunięcia w kierunku “wolnego rynku” zawsze zdają się czynić bogatych jeszcze bogatszymi, a biednych jeszcze biedniejszymi. Mówiąc inaczej, dowody zebrane na podstawie “naprawdę istniejącego” kapitalizmu podtrzymują anarchistyczną argumentację, że gdy czyjaś pozycja przetargowa jest słaba (co na ogół ma miejsce na rynku pracy), to “wolne” wymiany zmierzają do wzmacniania z czasem nierówności pod względem bogactwa i władzy zamiast działać na rzecz wyrównania sił (zobacz na przykład sekcję F.3.1). Podobnie trudno jest mówić, że te przesunięcia w kierunku “czystszego” kapitalizmu dały “szczególne” korzyści biednym – stało się całkiem na odwrót.

Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż “wolnorynkowy” kapitalizm nie może dawać wszystkim jednakowych korzyści, ponieważ gdyby część bogactwa społecznego przypadająca klasom pracującym wzrastała (tzn. gdyby był on dla nich korzystny “szczególnie”), oznaczałoby to, iż klasie rządzącej się pogorszyło (i na odwrót). Zatem teza, że wszyscy będą czerpać korzyści jest w oczywisty sposób fałszywa, jeżeli tylko przyznamy się do sztuczek kuglarskich w wyciąganiu wniosków z bezwzględnych wartości, i odrzucimy te triki, tak ukochane przez obrońców kapitalizmu. I jak wykazują to liczne dowody, przesunięcia w kierunku czystszego kapitalizmu dają w rezultacie “wolne” wymiany, przynoszące więcej korzyści posiadającym władzę (ekonomiczną) niż jej nie posiadającym, nie zaś dające jednakowe korzyści wszystkim. Oczywiście rezultat jest niespodzianką tylko dla tych, którzy raczej wolą patrzeć na zewnętrzną postać “dobrowolnej wymiany” w kapitalizmie niż na jej istotną treść.

W skrócie – twierdzić, że wszyscy będą czerpać korzyści z wolnego rynku to ignorować fakt, że kapitalizm jest ustrojem napędzanym przez zyski, i że aby istniały zyski, pracownicy nie mogą otrzymywać pełnych produktów swojej pracy. Ponad sto lat temu indywidualistyczny anarchista Lysander Spooner zauważył, że “prawie wszystkie wielkie majątki są wypracowywane przez kapitał i pracę innych ludzi niż ci, którzy je zdobywają. Rzeczywiście, wielkie majątki rzadko kiedy mogłyby zostać zrobione w całości przez jedną osobę, za wyjątkiem przypadków wyłudzania kapitału i pracy od innych” [cytat z Martina J. Jamesa, Mężowie przeciwko państwu].

Więc można powiedzieć, że kapitalizm laissez-faire przyniesie korzyści wszystkim, a zwłaszcza biednym tylko w takim sensie, że potencjalnie wszyscy mogą ciągnąć korzyści, gdy gospodarka się rozrasta. Jeżeli zaś spojrzymy na naprawdę istniejący kapitalizm, to będziemy mogli zacząć wyciągać pewne wnioski na temat tego, czy kapitalizm laissez-faire naprawdę przyniesie korzyści ludziom pracy. Stany Zjednoczone według międzynarodowych standardów mają niewielki sektor publiczny i pod wieloma względami są najbliższe modelowi laissez-faire spośród krajów uprzemysłowionych. Ciekawe jest również odnotowanie tego, że stanowią one też numer jeden albo najściślejszą światową czołówkę pod następującymi względami [Richard Du Boff, Akumulacja a władza]:

  • najniższy poziom bezpieczeństwa zawodowego pracowników, z największym prawdopodobieństwem zostania zwolnionym bez uprzedzenia ani uzasadnienia.

  • największe prawdopodobieństwo, że pracownik zostanie bezrobotnym bez odpowiedniego zasiłku czy ubezpieczenia zdrowotnego.

  • najmniej czasu wolnego dla pracowników, takiego jak urlopy.

  • jedna z najbardziej płaskich krzywych rozkładu dochodów.

  • najniższy stosunek zarobków kobiet do zarobków mężczyzn – w 1987 roku kobiety zarabiały 64% tego, co mężczyźni.

  • największy zasięg ubóstwa w świecie uprzemysłowionym.

  • emisje zanieczyszczeń do atmosfery należące do najgorszych wśród wszystkich krajów uprzemysłowionych.

  • najwyższe odsetki zabójstw.

  • należące do najgorszych liczby oczekiwanych lat życia i śmiertelności noworodków.

Jeżeli laissez-faire przyniesie szczególne korzyści biednym, to wydaje się dziwne, że im system jest bardziej do niego zbliżony, tym gorsze mają oni bezpieczeństwo zatrudnienia, mniej czasu wolnego, większy zakres ubóstwa i nierówności. Oczywiście obrońcy kapitalizmu laissez-faire będą wykazywać, że Stany Zjednoczone są dalekie od ich modelu, ale wydaje się dziwne, że im gospodarka dalej odbiegnie od takiego systemu, tym lepsze warunki otrzymują ci, o których się twierdzi, że będą z niego czerpać szczególne korzyści.

Nawet jeżeli spojrzymy na wzrost gospodarczy (będący uzasadnieniem dla tez, że laissez-faire przyniesie korzyści ubogim), odkryjemy, że w latach sześćdziesiątych tempo wzrostu w przeliczeniu na osobę, liczonego od XIX wieku, nie było zbyt dużo szybsze niż we Francji i Niemczech, jedynie minimalnie szybsze niż w Wielkiej Brytanii i znacznie wolniejsze niż w Szwecji i Japonii (i nie zapominajmy, że Francja, Niemcy, Japonia i Wielka Brytania doznały poważnych zniszczeń podczas wojen światowych, w przeciwieństwie do Ameryki, która się na nich bogaciła). Zatem “wyższej wydajności i wyższemu poziomowi dochodów w Stanach Zjednoczonych towarzyszyły przeciętne wyniki w dziedzinie wzrostu tych wskaźników z biegiem czasu. Wniosek płynący z tego nie jest już zagadką: jeżeli amerykańskie dochody na osobę nie rosły szczególnie szybko, lecz przeciętni Amerykanie cieszą się standardami życiowymi równymi lub wyższymi niż standardy życiowe obywateli innych krajów rozwiniętych, to amerykański punkt wyjścia musiał być lepszy 100 lub 150 lat temu. Obecnie wiemy, że przed wojną secesyjną dochody na osobę w Stanach Zjednoczonych były wysokie według ówczesnych standardów, a w latach siedemdziesiątych XIX wieku przekraczały je tylko brytyjskie /…/ W znacznym stopniu ta początkowa przewaga była darem losu” [Op. Cit.].

Wychodząc poza analizowanie danych empirycznych powinniśmy ujawnić niewolniczą mentalność stojącą za tymi argumentami. Ostatecznie, co ta teza tak naprawdę zakłada? Po prostu, że wzrost gospodarczy jest jedynym sposobem na to, by ludzie pracy posunęli się naprzód. Jeżeli się pogodzą z wyzyskiem w środowisku pracy, to na dłuższą metę kapitaliści zainwestują część swoich zysków, a przez to powiększą ekonomiczny tort dla wszystkich. Więc “wolnorynkowa” ekonomia tak jak religia przekonuje, że na razie musimy się poświęcić, ażeby (być może) w przyszłości nasze standardy życia się podniosły (“dostaniesz pieczeń w niebie, gdy umrzesz”, jak powiedział Joe Hill o religii). Ponadto każda próba zmiany “praw rynku” (tj. decyzji bogatych) przy pomocy zbiorowego działania jedynie zaszkodzi klasie pracującej. Kapitał zostanie wypłoszony do krajów posiadających bardziej “realistyczną” i “elastyczną” siłę roboczą (zazwyczaj uczynioną taką przy pomocy państwowych represji).

Innymi słowy, kapitalistyczna ekonomia wychwala służalczość zamiast niezależności, płaszczenie się zamiast stawiania oporu i altruizm zamiast egoizmu. “Rozsądna” osoba według ekonomii neoliberalnej nie przeciwstawia się władzy, a raczej się do niej dostosowuje. Ponieważ na dłuższą metę takie samozaparcie się opłaci – dostaniesz odpowiednio większe okruchy “spływające” w dół z większego ciastka. Mówiąc inaczej, na krótszą metę smakołyki mogą płynąć do elity, ale w przyszłości wszyscy na tym zyskamy, gdyż część z nich spłynie (z powrotem) w dół do ludzi pracy, którzy wytworzyli je jako pierwsi. Ale niestety w rzeczywistym świecie niepewność jest regułą, a przyszłość jest nieznana. Dzieje kapitalizmu dowodzą, że wzrost gospodarczy jest całkiem do pogodzenia ze stagnacją płac, wzrostem ubóstwa i braku bezpieczeństwa socjalnego dla pracowników i ich rodzin, powiększaniem się nierówności i akumulacją bogactwa w rękach coraz to mniejszej garstki (nasuwają się na myśl przykłady USA i Chile w okresie od lat siedemdziesiątych do dziewięćdziesiątych). I oczywiście nawet jeżeli pracownicy będą się płaszczyć przed szefami, to i tak szefowie mogą akurat przenieść produkcję gdzie indziej (co mogą potwierdzić dziesiątki tysięcy “zredukowanych” pracowników w całym świecie zachodnim). Dokładniejsze informacje o tym zjawisku w Stanach Zjednoczonych możesz znaleźć w artykule Edwarda S. Hermana “Immiserating Growth: The First World” w: Z Magazine, July 1994.

Anarchistom wydaje się dziwne czekanie na większe ciastko, kiedy można mieć całą piekarnię. Gdyby kontrola nad inwestycjami znajdowała się w rękach tych, na których mają one bezpośredni wpływ (ludzi pracy), wtedy środki na inwestycje mogłyby zostać wykorzystane do realizacji społecznie i ekologicznie użytecznych projektów zamiast być używane jako narzędzie w wojnie klas, mające uczynić bogatych jeszcze bogatszymi. Argumenty przeciwko “kołysaniu łodzią” [tzn. walce o zmianę rozdziału dóbr zamiast rozwoju, czyli “wiosłowania do przodu”] stanowią czczą gadaninę (która oczywiście leży w interesie bogatych i potężnych broniąc ustalonego podziału dochodów i własności) i, w ostatecznym rozrachunku, obalają same siebie w przypadku tych ludzi pracy, którzy je akceptują. Ostatecznie nawet najbardziej zapierająca się samej siebie klasa pracująca będzie cierpiała na skutek negatywnych rezultatów traktowania społeczeństwa jako zaplecza dla gospodarki, wyższej mobilności kapitału, jaka towarzyszy wzrostowi gospodarczemu i efektów okresowych kryzysów gospodarczych i długotrwałego kryzysu ekologicznego. Rzecz sprowadza się do tego, że wszyscy mamy dwie możliwości wyboru – można robić to, co jest słuszne albo to, co nam każą. “Wolnorynkowa” ekonomia kapitalistyczna opowiada się za tym drugim.

Na koniec dowiedzmy się, że średnia roczna stopa wzrostu gospodarczego w przeliczeniu na osobę wynosiła w USA 1,4% między 1820 a 1950 rokiem. Stanowi to jaskrawy kontrast ze stopą wzrostu z okresu od 1950 do 1970, wynoszącą 3,4%. Gdyby kapitalizm laissez-faire miał dawać “każdemu” korzyści większe niż “naprawdę istniejący kapitalizm”, stopa wzrostu byłaby wyższa we wcześniejszym okresie, który był bardziej zbliżony do laissez-faire. Nie była wyższa.

C.9.4 Czy bezrobocie jest dobrowolne?

Pokażemy tutaj jeszcze jeden składnik neoliberalnej argumentacji “winiącej pracowników”, w obrębie której naświetlone powyżej diatryby przeciwko związom zawodowym i prawom pracowniczym stanowią tylko cząstkę. Składnikiem tym jest przekonywanie, że bezrobocie nie ma miejsca wbrew czyjejś woli, lecz jest wolnym wyborem pracowników. Jak to ujął lewicowy ekonomista Nicholas Kaldor, dla “wolnorynkowych” ekonomistów bezrobocie wbrew woli “nie może istnieć, ponieważ jest wykluczone z założenia” [Dalsze eseje o ekonomii stosowanej]. Neoliberalni ekonomiści twierdzą, iż bezrobotni kalkulują, że lepiej spędzać czas szukając zatrudnienia z lepszymi zarobkami (lub żyjąc na zasiłkach) niż pracując, a więc pragną pozostawać bez pracy. To, że ten argument jest brany na serio mówi bardzo wiele o stanie nowoczesnej kapitalistycznej teorii ekonomicznej, ale powinniśmy go omówić, gdyż jest popularny w wielu prawicowych kręgach.

Po pierwsze, gdy rośnie bezrobocie, to dzieje się tak na skutek narastania zwolnień grupowych, a nie dobrowolnego wypowiadania umów o pracę. Kiedy przedsiębiorstwo zwalnia pewną liczbę swoich pracowników, to trudno jest mówić, że wyrzuceni z pracy wykalkulowali sobie, że lepiej spędzą czas szukając nowej pracy. Nie mają żadnego wyboru. Po drugie, bezrobotni na ogół akceptują pierwszą otrzymaną ofertę pracy. Żaden z tych faktów nie pasuje do hipotezy, że w większości przypadków bezrobocie jest “dobrowolne”.

Oczywiście w mediach są reklamowane bardzo liczne posady. Czyż to nie dowodzi, że kapitalizm zawsze dostarcza pracy tym, którzy jej chcą? Trudno to przyjąć, gdyż liczba reklamowanych miejsc pracy musiałaby mieć jakieś odniesienie do liczby bezrobotnych. Jeżeli sto posad jest reklamowanych na obszarach, gdzie jest podawana liczba tysiąca bezrobotnych, to trudno jest twierdzić, że kapitalizm dąży do pełnego zatrudnienia.

Do tego jeszcze warto zauważyć, że prawicowa teza, iż wyższe zasiłki dla bezrobotnych i zdrowe państwo opiekuńcze sprzyjają bezrobociu nie znajduje żadnego oparcia w faktach. Jak zauważa pewien umiarkowany członek brytyjskiej Partii Konserwatywnej, “OECD przestudiowało siedemnaście krajów uprzemysłowionych i nie znalazło żadnego związku między stopą bezrobocia w danym kraju a poziomem jego świadczeń w ramach opieki socjalnej” [Tańcząc z dogmatami]. Ponadto sporządzona dla wielu różnych krajów przez ekonomistów Davida Blanchflowera i Andrew Oswalda “krzywa płac” jest w przybliżeniu taka sama w przypadku każdego z piętnastu badanych państw. Sugeruje to również, że bezrobocie na rynku pracy jest niezależne od warunków bezpieczeństwa socjalnego, gdyż “krzywą płac” można uznać za miarę elastyczności płac. Obydwa te fakty wskazują, że bezrobocie nie jest dobrowolne z natury, a obcięcie wydatków socjalnych nie wpłynie na jego poziom.

Jeszcze innym czynnikiem mającym znaczenie dla rozważania charakteru bezrobocia są skutki prawie dwudziestu lat “reform” państwa opiekuńczego, wprowadzanych zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Wielkiej Brytanii. W latach sześćdziesiątych państwo opiekuńcze było hojniejsze niż w latach dziewięćdziesiątych i bezrobocie było niższe. Gdyby bezrobocie było “dobrowolne” i powodowane przez zbyt wysoki stopień bezpieczeństwa socjalnego, spodziewalibyśmy się zmniejszenia bezrobocia, gdy wydatki socjalne zostały obcięte (ostatecznie właśnie to było najważniejszym uzasadnieniem ich obcięcia). Faktycznie zdarzyło się coś odwrotnego – bezrobocie wzrosło, gdy państwo opiekuńcze zostało ograniczone. Niższe zasiłki nie doprowadziły do niższego bezrobocia, naprawdę stało się na odwrót.

W obliczu tych faktów niektórzy mogą wnioskować, że skoro bezrobocie jest niezależne od świadczeń i osłon socjalnych, to można ograniczyć państwo opiekuńcze. Ale tak nie jest, gdyż zasięg państwa opiekuńczego istotnie wpływa na stopę ubóstwa i na to, jak długo ludzie pozostają w tym stanie. W USA stopa ubóstwa wynosiła 11,7% w 1979 roku i wzrosła do 13% w 1988, i dalej urosła do 15,1% w 1993 r. Ubocznym skutkiem ograniczenia państwa opiekuńczego było przyczynienie się do zwiększenia ubóstwa. Cytując eks-thatcherystę Johna Graya, w Wielkiej Brytanii w tym samym okresie podobnie “miał miejsce rozrost najniższych warstw społeczeństwa. Odsetek brytyjskich gospodarstw domowych (nie licząc emerytów i rencistów) w całości niepracujących – to znaczy takich, w których żaden z członków rodziny nie jest aktywny w gospodarce produkcyjnej – wzrósł z 6,5% w 1975 roku do 16,4% w 1985 i 19,1% w 1994 r. /…/ Między 1992 a 1997 rokiem nastąpił piętnastoprocentowy wzrost bezrobocia wśród samotnych rodziców /…/ Ten dramatyczny rozrost warstw zdeklasowanych nastąpił w bezpośredniej konsekwencji neoliberalnych reform osłon socjalnych, zwłaszcza w dziedzinie mieszkalnictwa” [Fałszywy brzask]. Jest to całkowite przeciwieństwo tego, co zapowiadały prawicowe teorie i retoryka. Jak słusznie przekonuje John Gray, “przesłaniem amerykańskiej [i każdej innej] Nowej Prawicy zawsze było to, że ubóstwo i elementy zdeklasowane są wytworem rozleniwiającego wpływu osłon socjalnych, a nie wolnego rynku”. Następnie zauważa, że owe tezy “nigdy się nie zgadzały z doświadczeniami krajów kontynentalnej Europy, gdzie zasięg świadczeń socjalnych jest o wiele rozleglejszy niż w Stanach Zjednoczonych i od dawna współistnieje z brakiem czegokolwiek przypominającego warstwy zdeklasowane w stylu amerykańskim. Podobne twierdzenia nie mają też dosłownie niczego wspólnego z żadnymi doświadczeniami innych krajów anglosaskich” [Op. Cit.]. Potem zauważa, że:

“W Nowej Zelandii teorie amerykańskiej Nowej Prawicy doprowadziły do rzadkiego i ciekawego wyczynu – obalenia swoich własnych założeń na skutek ich praktycznego zastosowania. Wbrew tezom Nowej Prawicy zniesienie prawie wszystkich powszechnych świadczeń socjalnych i rozwarstwienie dochodów w celu uderzenia w państwo opiekuńcze wybiórczo wytworzyły neoliberalną otchłań biedy” [Ibid.].

Tak więc chociaż poziom zasiłków dla bezrobotnych i państwa opiekuńczego może mieć niewielki wpływ na poziom bezrobocia (czego należy oczekiwać, jeżeli charakter bezrobocia w istocie nie jest dobrowolny), to ma on wpływ na charakter i trwałość ubóstwa. Ograniczenie państwa opiekuńczego zwiększa zasięg ubóstwa i długość czasu spędzonego w tym stanie (a hamując redystrybucję powiększy też nierówności).

Patrząc na względne rozmiary przepływów pieniędzy na osłony socjalne w danym kraju jako odsetków produktu krajowego brutto i względną stopę ubóstwa w tym kraju, odkrywamy współzależność. Kraje o wysokim poziomie wydatków mają niższą stopę ubóstwa. Do tego jeszcze ma miejsce współzależność między poziomem wydatków a liczbą chronicznie biednych. W krajach o wysokim poziomie wydatków socjalnych więcej obywateli wydostaje się z ubóstwa. Na przykład Szwecja w ciągu jednego roku ma stopę ubóstwa wynoszącą 3% i odsetek wydostających się z ubóstwa wynoszący 45%. Dla Niemiec te cyfry wynoszą odpowiednio 8% (stopa ubóstwa w ciągu jednego roku) i 24% (odsetek wydostających się z ubóstwa), a odsetek chronicznego ubóstwa wynosi 2%. Dla kontrastu – Stany Zjednoczone mają stopę ubóstwa w ciągu jednego roku w wysokości 20%, odsetek wydostających się z ubóstwa równy 15% i odsetek chronicznego ubóstwa wynoszący 42% [Greg J. Duncan, University of Michigan Institute for Social Research, 1994].

Zważywszy, że silne państwo opiekuńcze funkcjonuje jako coś w rodzaju dolnej granicy dla płac i warunków pracy, łatwo dostrzec, dlaczego kapitaliści i zwolennicy “wolnego rynku” dążą do jego podkopania. Osłabiając państwo opiekuńcze, “uelastyczniając” rynek pracy można ochraniać zyski i władzę przed ludźmi pracy występującymi w obronie swoich praw i interesów. Nic więc dziwnego, że rzeczone dobrodziejstwa “elastyczności” okazały się tak nieuchwytne dla ogromnej większości, gdy tymczasem nierówności się powiększyły w zawrotnym tempie. Innymi słowy – państwo opiekuńcze ogranicza podejmowanie przez system kapitalistyczny prób obrócenia pracy w towar i zwiększa liczbę możliwości wyboru dostępnych przedstawicielom klas pracujących. Chociaż nie ograniczyło ono potrzeby znajdowania pracy, to naprawdę osłabiło zależność od pojedynczego pracodawcy, a przez to zwiększyło niezależność i siłę pracowników. Nie jest zbiegiem okoliczności, że ataki na związki zawodowe i państwo opiekuńcze mieszczą się w obrębie retoryki na temat “prawa zarządu do zarządzania” i wepchnięcia ludzi z powrotem w stan płatnego niewolnictwa. Mówiąc inaczej, w obrębie prób zwiększenia towarowego charakteru pracy przez stworzenie niepewności, tak, aby pracownicy nie stanęli w obronie swoich praw.

Ludzkie koszty bezrobocia są doskonale udokumentowane. Istnieje stabilna współzależność między stopą bezrobocia a odsetkiem ludzi przyjmowanych do szpitali psychiatrycznych. Istnieje związek między bezrobociem a ilością nieletnich i młodocianych przestępców. Wpływ na szacunek jednostki dla samej siebie jest ogromny, tak samo jak szersze konsekwencje dla jej społeczności i narodu. David Schweickart wyciąga następujące wnioski:

“Koszty bezrobocia, czy to mierzone w kategoriach zimnej gotówki jako straty w produkcji i brakujące podatki, czy też w związku z gorętszymi sprawami – osamotnieniem, przemocą i rozpaczą – według wszelkiego prawdopodobieństwa będą ogromne w systemie Laissez Faire” [Przeciw kapitalizmowi].

Oczywiście można przekonywać, że bezrobotni powinni szukać pracy i porzucić swoich najbliższych, rodzinne miasta i społeczności w celu jej znalezienia. Jednakże taka argumentacja po prostu stwierdza, że ludzie powinni zmieniać całe swoje życie w zależności od wymogów “sił rynkowych” (i życzeń – “animuszu”, używając określenia Keynesa – tych, którzy posiadają kapitał). Mówiąc inaczej, po prostu się przyznaje, że kapitalizm doprowadza do utraty przez ludzi możliwości planowania z wyprzedzeniem i organizowania swojego życia (i na dodatek, że może również pozbawić ich poczucia tożsamości, godności i szacunku dla samych siebie), przedstawiając to jako coś na kształt wymagań życia (albo nawet w niektórych przypadkach szlachetnych wymagań życia).

Wydaje się, że kapitalizm jest logicznie zaangażowany w złośliwe zaprzeczanie tym samym wartościom, na których – jak się twierdzi – ma być zbudowany, mianowicie szacunkowi dla wrodzonej wartości i odrębności jednostek. Trudno się dziwić, gdyż kapitalizm opiera się na sprowadzaniu osób do poziomu jeszcze jednego towaru (zwanego “pracą”). Cytując jeszcze raz Karla Polanyi’ego:

“W kategoriach czysto ludzkich taki postulat [rynku pracy] zakłada skrajną niestabilność zarobków pracownika, całkowity brak standardów zawodowych, nikczemną gotowość bycia wciskanym i popychanym na oślep, zupełną zależność od kaprysów rynku. [Ludwig von] Mises słusznie przekonywał, że jeżeli pracownicy ‘nie będą zachowywać się jak związkowcy, ale zmniejszą swoje potrzeby, cele, i zmienią miejsca zamieszkania i zawody zgodnie ze zmieniającymi się wymaganiami rynku, to w końcu znajdą pracę’. To twierdzenie podsumowuje sytuację w systemie opartym na pracy jako towarze. Nie towarowi decydować, gdzie powinien zostać wystawiony na sprzedaż, do jakiego celu winien być używany, za jaką cenę powinno się pozwalać na zmianę właściciela, i w jaki sposób powinien zostać skonsumowany lub zniszczony” [Wielka transformacja].

Jednakże ludzie nie są towarami, ale żyjącymi, myślącymi, czującymi osobami. “Rynek pracy” jest bardziej instytucją społeczną niż ekonomiczną, a ludzie i praca czymś więcej niż zwykłymi towarami. Jeśli odrzucimy założenia neoliberałów, ponieważ są one nonsensem, to ich argumentacja upadnie. W ostatecznym rozrachunku kapitalizm nie może zapewnić pełnego zatrudnienia, ponieważ praca nie jest towarem (jak omówiliśmy w sekcji C.7, ten bunt przeciwko obróceniu ludzi w towar ma kluczowe znaczenie dla zrozumienia cyklu koniunkturalnego, a przez to i bezrobocia).

C.9.3 Czy “elastyczne” rynki pracy są właściwą odpowiedzią na bezrobocie?

Zwyczajowym argumentem neoliberałów jest to, że aby rozwiązać problem bezrobocia, rynki pracy muszą się stać bardziej “elastyczne”. Stanie się tak dzięki osłabieniu związków zawodowych, ograniczeniu (albo zniesieniu) państwa opiekuńczego itp. Jednakże powinniśmy zaznaczyć, że obecne argumenty na rzecz większej “elastyczności” na rynku pracy wydają się nieco oszukańcze. Przekonuje się, że przez zwiększenie elastyczności, uczynienie rynku pracy bardziej “doskonałym” tak zwana “naturalna” stopa bezrobocia spadnie (mówi się, że jest to stopa, przy której zaczyna się rozpędzać inflacja), a więc bezrobocie będzie mogło spadać bez wywoływania przyśpieszenia tempa inflacji. Oczywiście nie wspomina się tego, że prawdziwym źródłem inflacji jest dążenie kapitalistów do utrzymywania wysokiego poziomu swoich zysków (ostatecznie zyski, w przeciwieństwie do płac, mają być maksymalizowane w celu uzyskania większej pomyślności dla wszystkich). Nie wspomina się także, że historia elastyczności rynku pracy jest cokolwiek sprzeczna z teorią:

“okazuje się, że dopiero stosunkowo niedawno utrzymywanie większej elastyczności amerykańskich rynków pracy wyraźnie doprowadziło do lepszych wyników pod względem niższego bezrobocia, pomimo faktu, że owa elastyczność nie jest nowym zjawiskiem. Na przykład porównując Stany Zjednoczone z Wielką Brytanią dowiadujemy sie, że w latach sześćdziesiątych bezrobocie w USA wynosiło średnio 4,8%, zaś w Wielkiej Brytanii 1,9%; w latach siedemdziesiątych stopa bezrobocia Stanów Zjednoczonych wzrosła do 6,1%, a Wielkiej Brytanii do 4,3%, i dopiero w latach osiemdziesiątych kolejność ta została odwrócona – w Stanach bezrobocie wynosiło średnio 7,2%, zaś w Wielkiej Brytanii około 10% /…/ Zauważmy, że to odwrócenie się kolejności w latach osiemdziesiątych nastąpiło pomimo wszystkich najlepszych wysiłków pani Thatcher na rzecz stworzenia elastyczności rynku pracy /…/ Jeżeli elastyczność rynku pracy jest ważna przy objaśnianiu poziomu bezrobocia /…/ to dlaczego poziom ten pozostaje tak niezmiennie wysoki w Anglii, kraju, gdzie zostały przedsięwzięte aktywne środki w celu stworzenia elastyczności?” [Keith Cowling i Roger Sugden, Poza kapitalizmem].

Jeżeli spojrzymy na ułamek siły roboczej w Ameryce bez zatrudnienia, odkrywamy, że w 1969 roku wynosił on 3,4% (7,3% włączając zatrudnionych w niepełnym wymiarze) i wzrósł do 6,1% w 1987 (16,8% z zatrudnionymi w niepełnym wymiarze). Wykorzystując nowsze dane, odkrywamy, że stopa bezrobocia wynosiła przeciętnie 6,2% w latach 1990-97 w porównaniu z 5,0% w okresie 1950-1965. Mówiąc inaczej, “elastyczność” rynku pracy nie zmniejszyła poziomu bezrobocia, faktycznie “elastycznym” rynkom pracy towarzyszy wyższy poziom bezrobocia.

Oczywiście porównujemy tutaj różne okresy. Wiele się zmieniło od lat sześćdziesiątych do dziewięćdziesiątych, a więc porównywanie tych okresów nie może stanowić pełnej odpowiedzi. Wzrost elastyczności i jednoczesne zwiększenie się bezrobocia mimo wszystko mogą nie mieć ze sobą związku. Natomiast spoglądając na różne kraje w tym samym okresie możemy zobaczyć, czy “elastyczność” naprawdę ogranicza bezrobocie. Jak zauważa pewien brytyjski ekonomista, sprawa może przedstawiać się zupełnie inaczej:

“Jawne bezrobocie jest oczywiście niższe w Stanach Zjednoczonych. Ale gdy pozwolimy sobie na uwzględnienie wszystkich form braku zatrudnienia [takich jak zatrudnienie niepełne, bezrobotni pracownicy, którzy jako tacy nie są oficjalnie zarejestrowani itp.], to różnica między Europą a Stanami Zjednoczonymi jest niewielka: między 1988 a 1994 r. 11 procent mężczyzn w wieku od 25 do 55 lat nie pracowało we Francji, w porównaniu z 13 procentami w Wielkiej Brytanii, 14 procentami w Stanach Zjednoczonych i 15 procentami w Niemczech” [Richard Layard, cytowany przez Johna Graya w Fałszywym brzasku].

Do tego jeszcze wszystkie oszacowania amerykańskiego bezrobocia muszą brać pod uwagę odsetek więźniów w Ameryce. Ponad milion ludzi szukałoby pracy, gdyby amerykańskie prawo karne przypominało prawo karne stosowane przez jakikolwiek inny kraj zachodni [John Gray, Op. Cit.].

Rozpatrując okres od 1983 do 1995 roku, odkrywamy, że około 30 procent ludności europejskich krajów OECD żyło w państwach o średniej stopie bezrobocia niższej niż w Stanach Zjednoczonych, a około 70 procent w państwach o niższym bezrobociu niż w Kanadzie (w której proporcjonalne płace są tylko trochę mniej elastyczne niż w Stanach Zjednoczonych). Co więcej, kraje europejskie o najniższej stopie bezrobocia nie słynęły ze swej elastyczności płac (Austria 3,7%, Norwegia 4,1%, Portugalia 6,4%, Szwecja 3,9% i Szwajcaria 1,7%). Anglia, która prawdopodobnie posiadała najbardziej elastyczny rynek pracy, miała średnią stopę bezrobocia wyższą niż połowa Europy. Zaś na stopę bezrobocia w Niemczech silnie wpłynęły obszary byłego NRD. Patrząc jedynie na landy dawnych Niemiec Zachodnich, dowiadujemy się, że bezrobocie między 1983 a 1995 wynosiło 6,3% – a dla porównania 6,6% w Stanach Zjednoczonych (i 9,8% w Wielkiej Brytanii).

Więc może “elastyczność” nie jest wcale rozwiązaniem problemu bezrobocia, jak niektórzy twierdzą (mimo wszystko, brak państwa opiekuńczego w XIX wieku nie powstrzymał występowania bezrobocia ani też długotrwałych depresji). Doprawdy, można postawić tezę, że wyższe jawne bezrobocie w Europie ma o wiele mniej wspólnego ze “sztywnymi” strukturami i “rozpieszczonymi” obywatelami niż z podatkową i monetarną bezwzględnością wymaganą przez proces zjednoczenia kontynentu, wyrażoną traktatem z Maastricht. A ponieważ ten traktat ma poparcie większej części europejskiej klasy rządzącej, to takie wyjaśnienia usuwa się z dyskusji politycznych.

Ponadto gdy spoglądamy na uzasadnienia kryjące się za “elastycznością”, odkrywamy dziwny fakt. Chociaż rynek pracy ma być bardziej “uelastyczniony” i w zgodzie z ideałem “doskonałej konkurencji”, to ze strony kapitalistów brak jakiejkolwiek próby dostosowania go do tego modelu. Nie zapominajmy, że doskonała konkurencja (teoretyczny warunek, według którego wszystkie zasoby, z pracą włącznie, będą skutecznie wykorzystywane) oznacza, iż musi istnieć duża liczba sprzedawców i nabywców. Dzieje się tak w przypadku sprzedawców na “elastycznym” rynku pracy, ale nie dzieje się w przypadku nabywców (tutaj, jak wskazaliśmy w sekcji C.4, panuje oligopol). Większość z tych, którzy preferują “elastyczność” rynku pracy jest zarazem najbardziej przeciwko rozpędzeniu wielkiego biznesu i rynków oligopolistycznych czy też powstrzymaniu fuzji między dominującymi przedsiębiorstwami na tych samych i różnych rynkach. Model wymaga, by obydwie strony były “elastyczne”, dlaczego więc się oczekuje, że “uelastycznienie” jednej strony będzie miało pozytywny wpływ na całość? Nie ma żadnego logicznego powodu, aby oczekiwać, że tak się stanie. W istocie, wraz z wynikającym z tego przesunięciem władzy na rynku pracy sprawy mogą ulec pogorszeniu, gdyż dochody są przenoszone od świata pracy do kapitału. To trochę tak, jakby oczekiwać, że nastąpi pokój między dwiema wojującymi stronami rozbrajając jedną z nich i przekonując, że pokojowe nastawienie uległo dwukrotnemu wzrostowi, ponieważ liczba karabinów zmalała o połowę! Oczywiście jedynym “pokojem”, jaki wynikłby z tego, byłby spokój cmentarza podbitego narodu – podległość może uchodzić za pokój, jeżeli nie patrzy się dość dokładnie. W ostateczności nawoływania do “elastyczności” rynków pracy ukazują truizm, że w kapitalizmie świat pracy istnieje, ażeby odpowiadać wymaganiom kapitału (czyli żyjąca praca istnieje w celu dogadzania potrzebom martwej pracy, co jest naprawdę obłąkanym sposobem organizowania społeczeństwa).

Nic z tego wszystkiego nie jest niespodzianką dla anarchistów, gdyż uważamy, że “elastyczność” oznacza tylko osłabienie siły przetargowej świata pracy w celu zwiększenia władzy i zysków dla bogatych (stąd też wyrażenie “fleksploatacja”!). Zwiększonej elastyczności towarzyszy wyższe, nie niższe bezrobocie. I to znów nie jest niespodzianką, gdyż “elastyczny” rynek pracy to przede wszystkim taki, na którym pracownicy są zadowoleni, że mają w ogóle jakąkolwiek pracę oraz stawiają czoła zwiększonej niepewności co do swojej pracy (tak naprawdę “niepewność” byłaby uczciwszym słowem używanym do opisywania ideału konkurencyjnego rynku pracy niż “elastyczność”, ale przy takiej uczciwości wylazłoby szydło z worka). W takich warunkach siła pracowników zostaje zmniejszona, co oznacza, że kapitał dostaje większą część dochodu narodowego niż świat pracy, a pracownicy są mniej skłonni do obstawania przy swoich prawach. To zaś się przyczynia do spadku skumulowanego popytu, zwiększając w ten sposób bezrobocie. Na dodatek powinniśmy jeszcze odnotować, że “elastyczność” będzie miała niewielki wpływ na bezrobocie (chociaż nie na zyski), gdyż osłabienie pozycji przetargowej świata pracy może zaowocować raczej większym niż mniejszym bezrobociem. A to dlatego, że firmy mogą zwalniać “zbytecznych” pracowników do woli, zwiększać liczbę godzin pracy tym, którzy pozostają (paradoks przepracowania i bezrobocia to dokładny obraz tego, jak funkcjonuje kapitalizm), a stagnacja lub spadek płac ogranicza skumulowany popyt. Zatem paradoks wyższego bezrobocia powodowanego przez zwiększoną “elastyczność” jest paradoksem tylko w ramach ekonomii neoklasycznej. Z anarchistycznego punktu widzenia jest to akurat sposób działania systemu.

I musimy jeszcze dodać, że ilekroć rządy próbowały uczynić rynek pracy “w pełni konkurencyjnym”, zawsze było to albo rezultatem dyktatury (np. Chile za Pinocheta), albo występowało równocześnie ze wzrostem centralizacji władzy państwowej i zwiększaniem uprawnień policji i pracodawców (np. Anglia pod rządami Thatcher, USA za Reagana). Latynoamerykańscy prezydenci próbujący wprowadzać neoliberalizm w swoich krajach musieli pójść tą drogą i “pastwić się nad demokratycznymi instytucjami, wykorzystując tradycyjną latynoamerykańską technikę rządzenia przy pomocy dekretów w celu obejścia parlamentarnej opozycji /…/ Prawa obywatelskie również zostały zgniecione. W Boliwii rząd usiłował rozproszyć związkową opozycję /…/ ogłaszając stan wyjątkowy i zamykając w więzieniach 143 przywódców strajkowych /…/ W Kolumbii rząd wykorzystał antyterrorystyczne ustawodawstwo w 1993 r., aby sądzić 15 przywódców związkowych przeciwnych prywatyzacji państwowej spółki telekomunikacyjnej. Podając najskrajniejszy przykład – prezydent Peru, Alberto Fujimori poradził sobie z kłopotliwym Kongresem po prostu rozwiązując go /…/ i przejmując nadzwyczajne uprawnienia” [Duncan Green, Cicha rewolucja].

Nie ma w tym nic dziwnego. Ludzie, kiedy się ich zostawi samym sobie, stworzą społeczności, będą się razem organizować, aby wspólnie dążyć do swego szczęścia, ochraniać swoje społeczności i środowisko. Mówiąc inaczej, uformują stowarzyszenia i związki, aby wpływać na decyzje, które ich dotyczą. W celu stworzenia “w pełni konkurencyjnego” rynku pracy jednostki muszą ulec atomizacji, a związki, społeczności i stowarzyszenia zostać osłabione, jeśli nie całkiem zniszczone w celu pełnej prywatyzacji życia. Władza państwowa musi zostać wykorzystana do ubezwłasnowolnienia szerokich rzesz ludności, ograniczenia ich wolności, kontrolowania ich organizacji i protestów społecznych, a przez to zapewnienia, żeby wolny rynek mógł funkcjonować bez przeciwstawiania się powodowanemu przezeń ludzkiemu cierpieniu, nieszczęściom i bólowi. Używając złowrogiego określenia Rousseau, ludzie “muszą zostać zmuszeni do bycia wolnymi”. A na nieszczęście dla neoliberalizmu kraje, które próbowały zreformować swój rynek pracy wciąż cierpią na wysokie bezrobocie, a do tego jeszcze zwiększone nierówności społeczne i ubóstwo, i nadal podlegają boomom i kryzysom cyklu koniunkturalnego.

W ostateczności – jedynym rzeczywistym rozwiązaniem problemu bezrobocia jest skończenie z pracą najemną i wyzwolenie ludzkości od roszczeń kapitału.

C.9.2 Czy bezrobocie jest spowodowane przez zbyt wysokie płace?

Jak zauważyliśmy w poprzedniej sekcji, większość kapitalistycznych teorii ekonomicznych przekonuje, że bezrobocie jest powodowane przez zbyt wysokie płace. Każdy student ekonomii powie, że wysokie płace będą ograniczały zapotrzebowanie na pracę, innymi słowy bezrobocie jest powodowane przez zbyt wysokie płace – prosty przypadek działania “prawa podaży i popytu”. Na podstawie tej teorii oczekiwalibyśmy, że miejsca o wysokich zarobkach będą także miejscami o wysokim poziomie bezrobocia. Na nieszczęście dla tej teorii, nie wydaje się jednak, aby tak się działo.

Dowody empiryczne nie potwierdzają neoliberalnej tezy, że bezrobocie jest powodowane przez zbyt wysokie płace realne. Zjawisko wzrostu płac realnych podczas okresu rozwoju w cyklu koniunkturalnym (kiedy to bezrobocie spada) i ich spadku podczas recesji (gdy bezrobocie wzrasta) sprawia, że neoliberalna interpretacja, mówiąca, iż płace realne rządzą bezrobociem, staje się trudna do utrzymania (płace realne są “pro-cykliczne”, używając ekonomicznej terminologii). Will Hutton, mieszkający w Wielkiej Brytanii neo-keynesowski ekonomista, streszcza badania sugerujące, że wysokie płace nie powodują bezrobocia (jak twierdzą ekonomiści neoliberalni):

“brytyjscy ekonomiści, David Blanchflower i Andrew Oswald [badali] /…/ dane z dwunastu krajów na temat rzeczywistego stosunku płac do bezrobocia – i to, co odkryli, jest jeszcze jednym wielkim wyzwaniem dla wolnorynkowego opisu rynku pracy /…/ [Odkryli oni] dokładnie odwrotną zależność [niż przewidywana w teorii neoliberalnej]. Im wyższe płace, tym niższe lokalne bezrobocie – a im niższe płace, tym wyższe lokalne bezrobocie. Jak powiadają, nie jest to wniosek, który można dostosować do wolnorynkowych podręcznikowych teorii o tym, jak powinien działać konkurencyjny rynek pracy” [The State We’re In, p. 102].

Blanchflower i Oswald ze swoich badań wyprowadzają wnioski, że pracobiorcy “którzy są zatrudnieni na obszarach o wysokim bezrobociu zarabiają mniej, przy identycznych wartościach innych czynników, niż ci, w których otoczeniu znajduje się niskie bezrobocie” [Krzywa płac]. Taka zależność, dokładnie odwrotna do przewidywanej przez neoliberalną ekonomię, została odkryta w wielu rozmaitych krajach i przedziałach czasowych, w postaci podobnej krzywej w różnych krajach. Zatem doświadczenie wskazuje, że wysokiemu bezrobociu towarzyszą niskie zarobki – nie wysokie – i na odwrót.

Spoglądając na węższy zakres danych na przykładzie USA, pytamy się: -Skoro płace minimalne i związki zawodowe powodują bezrobocie, to dlaczego południowo-wschodnie stany (z niższymi płacami minimalnymi i słabszymi związkami) miały wyższą stopę bezrobocia niż stany północno-zachodnie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych? Albo też dlaczego w czasach, gdy (względna) płaca minimalna zmalała pod rządami Reagana i Busha, towarzyszyło jej chroniczne bezrobocie? [Allan Engler, Apostołowie chciwości].

Albo też zobaczmy raport Low Pay Network pod tytułem “Priced Into Poverty”, który ujawnił, że brytyjskie Rady Płac (ustalające płace minimalne dla różnych gałęzi przemysłu) w ciągu osiemnastu miesięcy przed ich zniesieniem zanotowały wzrost ilości miejsc pracy o odpowiednik 18 200 pełnych etatów. Dla porównania, w ciągu 18 następnych miesięcy nastąpiła czysta strata miejsc pracy w ilości będącej odpowiednikiem 39 300 pełnych etatów. Zważywszy, że prawie połowa miejsc pracy w dawnych sektorach Rad Płac była opłacana poniżej stawki, która byłaby wypłacana, gdyby została wyceniona przez Rady Płac, a prawie 15% poniżej stawki w chwili zniesienia Rad Płac, powinny (według neoliberalnej argumentacji) nastąpić przyrosty zatrudnienia w tych sektorach, gdzie spadły płace. Zdarzyło się na odwrót. Te badania ukazują wyraźnie, że obniżki płac, towarzyszące zniesieniu Rad Płac nie stworzyły większego zatrudnienia. Tak naprawdę wzrost zatrudnienia wykazywał większą zdolność do utrzymywania się przed zniesieniem Rad niż później. Więc chociaż zniesienie Rad Płac nie zaowocowało większym zatrudnieniem, to zmniejszenie stawek płac spowodowane przez zniesienie Rad doprowadziło do tego, że więcej rodzin musiało znosić głodowe zarobki.

(Nie oznacza to, że anarchiści popierają narzucanie płac minimalnych mocą prawa. Większość anarchistów nie popiera tego, ponieważ odbiera to związkom i innym organizacjom klas pracujących odpowiedzialność za płace i przekazuje ją w ręce państwa. Wymieniamy te przykłady, aby uwypuklić, że neoliberalna argumentacja jest obarczona wieloma błędami).

Chociaż te dowody mogą okazać się szokiem dla neoklasycznej ekonomii, to zgadzają się doskonale z analizami anarchistów i innych socjalistów. Według anarchistów bezrobocie jest środkiem dyscyplinowania świata pracy i utrzymywania odpowiedniej stopy zysku (tzn. bezrobocie jest kluczowym środkiem zapewniającym, że pracownicy będą wyzyskiwani). Kiedy przybliżamy się do pełnego zatrudnienia, siła świata pracy wzrasta, ograniczając przez to stopę wyzysku, a więc zwiększając udział świata pracy w wytwarzanej przez siebie wartości (czyli podnosząc płace). Zatem z anarchistycznego punktu widzenia fakt, że płace są wyższe na obszarach o mniejszym bezrobociu nie jest niespodzianką, podobnie jak zjawisko pro-cyklicznych płac realnych. Ostatecznie, jak odnotowaliśmy w sekcji C.3, proporcja między płacami a zyskami jest w dużym stopniu wytworem siły przetargowej, a więc oczekiwalibyśmy wzrostu płac realnych podczas wznoszącej się części cyklu koniunkturalnego, spadku podczas kryzysu i wysokiej wartości na obszarach o niskim bezrobociu. I, co jest jeszcze o wiele ważniejsze, te dowody sugerują, że neoliberalna teza mówiąca, iż bezrobocie jest powodowane przez związki, “zbyt wysokie” stawki płac itp., jest fałszywa. W istocie, powstrzymując kapitalistów przed przywłaszczaniem większej części dochodów tworzonych przez pracowników, wysokie płace utrzymują skumulowany popyt i przyczyniają się do większego zatrudnienia (choć oczywiście wysokie zatrudnienie nie może utrzymywać się w nieskończoność w ustroju płatnego niewolnictwa wskutek wywoływanego przez nie wzrostu siły pracowników). Bezrobocie jest raczej kluczowym aspektem ustroju kapitalistycznego i nie można go się pozbyć w jego ramach, zaś neoliberalne stanowisko “winiące pracowników” opiera się na niezrozumieniu istoty i dynamiki tego systemu.

Więc być może wysokie płace realne dla pracowników zwiększają skumulowany popyt i zmniejszają bezrobocie poniżej poziomu, na jakim znajdowałoby się ono, gdyby stawki płac zostały obcięte. Rzeczywiście, to przypuszczenie wydaje się być potwierdzane przez badania nad “krzywą płac” w licznych krajach. Oznacza to, że “wolnorynkowy” kapitalizm, cechujący się w pełni konkurencyjnym rynkiem pracy, brakiem osłon socjalnych, zasiłków dla bezrobotnych, wyższymi nierównościami i silną władzą biznesu, umożliwiającą niszczenie związków i łamanie strajków, przeżywałby ciągłe wzrosty i spadki skumulowanego popytu według przebiegu cyklu koniunkturalnego, a w ślad za skumulowanym popytem postępowałoby bezrobocie. Do tego jeszcze bezrobocie byłoby wyższe przez większość cyklu koniunkturalnego (a zwłaszcza w chwili najwiekszego kryzysu) niż w warunkach kapitalizmu z osłonami socjalnymi, bojowymi związkami zawodowymi i legalnymi prawami do organizowania się, ponieważ płace realne nie mogłyby utrzymywać się na poziomie, który byłby w stanie wesprzeć skumulowany popyt. Bezrobotni nie mogliby też wykorzystywać swoich zasiłków do stymulowania produkcji dóbr konsumpcyjnych.

Mówiąc inaczej, w pełni konkurencyjny rynek pracy zwiększyłby niestabilność na rynku, gdyż osłony socjalne i działalność związkowa utrzymują wyższą wartość skumulowanych dochodów ludzi pracy, którzy wydają większość swoich dochodów, stabilizując przez to skumulowany popyt – jest to rozumowanie, które zostało potwierdzone w latach osiemdziesiątych (“korelacja między zmierzonymi nierównościami a stabilnością ekonomiczną /…/ była słaba, ale jeśli ona cokolwiek może sugerować, to tylko to, że bardziej egalitarne kraje wykazywały stabilniejszy model rozwoju po 1979 roku” [Dan Corry i Andrew Glyn, “Makroekonomika równości, stabilności i wzrostu”, w: Płacąc za nierówności, pod redakcją Andrew Glyna i Davida Milibanda]).

C.9.1 Czy obcięcie płac ograniczyłoby bezrobocie?

Argumentacja “wolnorynkowych” (albo neoklasycznych, czyli neoliberalnych, albo “austriackich”) kapitalistów wygląda tak: bezrobocie jest powodowane przez to, że realne płace pracowników są wyższe od poziomu oczyszczającego rynek. Twierdzi się, że pracownicy są bardziej zainteresowani wypłatami pieniędzy niż płacami realnymi (czyli ilością dóbr, jaką mogą kupić za wypłacane im pieniądze). Doprowadza to do stawiania oporu cięciom płac, nawet gdy spadają ceny, co prowadziłoby do wzrostu płac realnych. Mówiąc inaczej, pracownicy wyznaczają cenę za swoją pracę bez urzeczywistnienia tej ceny (wartość tezy, że bezrobocie jest powodowane przez wysokie płace jest omawiana w następnej sekcji).

Z tej analizy wywodzi się argument, że gdyby pracownikom pozwolono prowadzić “wolną” konkurencję między sobą o posady, realne płace zmniejszyłyby się. To zaś ograniczyłoby koszty produkcji, a ten spadek wytworzyłby ekspansję produkcji, dostarczającą miejsc pracy bezrobotnym. Więc bezrobocie by spadło. Według tej teorii przyczyną bezrobocia jest interwencja państwa (tzn. zasiłki dla bezrobotnych, programy opieki społecznej, prawo do organizowania się, prawa dotyczące płac minimalnych itp.) i działalność związków zawodowych, gdyż każda z nich wymusza podniesienie płac powyżej ich poziomu rynkowego, zwiększając przez to koszty produkcji i “zmuszając” pracodawców, by “pozwalali na to, żeby ludzie odchodzili”.

Dlatego według neoliberalnej teorii ekonomicznej firmy dostosowują produkcję tak, aby zrównać krańcowy koszt swoich produktów (koszt wyprodukowania jednego dodatkowego przedmiotu) z wyznaczoną przez rynek ceną danego produktu. Zatem spadek kosztów teoretycznie prowadzi do rozszerzenia produkcji, dostarczając miejsc pracy “czasowo” bezrobotnym i kierując gospodarkę ku stanowi równowagi, cechującemu się pełnym zatrudnieniem.

Tak więc w teorii neoliberalnej można zmniejszyć bezrobocie zmniejszając płace realne pracowników obecnie zatrudnionych. Jednakże ten argument jest błędny. Chociaż obcięcie płac może mieć sens w przypadku jednej firmy, nie wywarłoby opisywanego wpływu na całą gospodarkę (co jest wymagane do ograniczenia bezrobocia w całym kraju). Dzieje się tak dlatego, że we wszystkich wersjach teorii neoliberalnej zakłada się, że ceny zależą (przynajmniej po części) od płac. Gdyby wszyscy pracownicy zaakceptowali obcinanie płac, wszystkie ceny by spadły i nastąpiłoby bardzo niewielkie zmniejszenie się siły nabywczej płac. Inaczej mówiąc, spadek wypłat pieniężnych zmniejszyłby ceny i pozostawiłby płace realne niemal niezmienione, a bezrobocie trwałoby nadal.

Na dodatek gdyby ceny pozostały niezmienione albo spadły tylko nieznacznie (tj. gdyby bogactwo zostało poddane redystrybucji od pracowników do ich pracodawców), to skutkiem takiego obcięcia płac realnych nie byłoby zwiększenie zatrudnienia, ale jego zmniejszenie – ponieważ konsumpcja dokonywana przez ludzi zależy od ich dochodów, a jeżeli ich dochody spadają w kategoriach płac realnych, to spadnie również i ich konsumpcja. Jak już w 1846 roku zauważył Proudhon, “jeśli wytwórca zarabia mniej, będzie kupował mniej /…/ [co] wywoła nadprodukcję i nędzę”, ponieważ “chociaż robotnicy trochę cię [kapitalistę] kosztują, są twoimi klientami: co zrobisz ze swoimi produktami, gdy będziesz wytwarzać je bez wytchnienia, a oni nie będą już dłużej mogli ich konsumować? Więc maszyny po zgnieceniu robotników nie będą szansą przeprowadzenia kontrofensywy pracodawców; bo gdy produkcja wyklucza konsumpcję, wkrótce będzie musiała się zatrzymać” [System ekonomicznych sprzeczności].

Jednakże można przekonywać, że realne dochody nie u każdego by spadły: dochody z zysków wzrosłyby. Ale redystrybucja dochodów od pracowników do kapitalistów – czyli grupy wykazującej tendencję do wydawania mniejszych części swoich dochodów na konsumpcję niż czynią to pracownicy – mogłaby zmniejszyć efektywny popyt i zwiększyć bezrobocie. Jak przedstawia to David Schweickart – gdy płace się zmniejszają, zmniejsza się również siła nabywcza pracowników; a jeśli nie zostanie to zrekompensowane wzrostem czyichś innych wydatków, całkowity popyt się zmniejszy [Against Capitalism, pp. 106-107]. Mówiąc inaczej, wbrew neoliberalnej ekonomii, równowaga rynkowa mogłaby zostać ustanowiona na każdym poziomie bezrobocia.

Ale według “wolnorynkowej” teorii kapitalistycznej taka możliwość równowagi rynkowej przy bezrobociu jest wykluczona. Neoliberałowie wykluczają tezę, że obcięcie płac realnych po prostu zmniejszyłoby popyt na dobra konsumpcyjne bez spowodowania automatycznego wzrostu inwestycji w wystarczającym stopniu do zrekompensowania tego spadku. Zwolennicy ekonomii neoklasycznej przekonują, że inwestycje wzrosną, by zrekompensować zmniejszenie się konsumpcji klas pracujących.

Jednak do wysunięcia takiej tezy cała teoria wymaga przyjęcia trzech założeń, a mianowicie: że firmy mogą rozszerzyć produkcję, że rozszerzą produkcję, i, że jeśli to zrobią, to będą mieć zbyt na zwiększoną ilość wyrobów. Tę teorię i jej założenia można zakwestionować.

Pierwsze założenie stwierdza, że dla przedsiębiorstwa zawsze jest możliwe przyjęcie nowych pracowników. Ale zwiększenie produkcji wymaga więcej niż tylko pracy. Jeżeli materiały do produkcji i udogodnienia nie są dostępne, zatrudnienie nie wzrośnie. Dlatego założenie, że pracę zawsze można dodać do istniejących zasobów w celu zwiększenia wytwórczości jest ewidentnie nierealistyczne.

A teraz: -Czy firmy rozszerzą produkcję, gdy koszty pracy się zmniejszą? Trudno tego oczekiwać. Zwiększona produkcja zwiększy podaż i zostanie strawiona przez dodatkowe zyski wynikające ze spadku płac. Gdyby bezrobocie rzeczywiście spowodowało zmniejszenie się przeciętnej płacy na rynku, przedsiębiorstwa mogłyby wykorzystać okazję do zastąpienia swoich obecnych pracowników nowymi lub zmuszenia ich do pogodzenia się z obcięciem płac. Gdyby się to zdarzyło, to nie wzrosłaby ani produkcja, ani zatrudnienie. Lecz można by było przekonywać, że te dodatkowe zyski zwiększyłyby inwestycje kapitałowe w gospodarce (jest to kluczowe założenie neoliberalizmu). Odpowiedź jest oczywista: może tak, a może nie. Gospodarka w stanie kryzysu równie dobrze mogłaby dawać ostrzeżenia finansowe, a więc kapitaliści mogliby zablokować inwestycje, dopóki nie zostaną przekonani o zabezpieczeniu wyższej zyskowności na trwałe.

To doprowadza nas bezpośrednio do ostatniego założenia, a mianowicie, że wyprodukowane dobra zostaną sprzedane. Ale gdy zmniejszają się płace, zmniejsza się również siła nabywcza, a gdy nie zostanie to zrekompensowane czyimiś innymi wydatkami, wtedy całkowity popyt się zmniejszy. Zatem spadek płac może zaowocować takim samym albo nawet większym bezrobociem, gdyż skumulowany popyt spada i przedsiębiorstwa nie mogą znaleźć rynków zbytu na swoje dobra. Natomiast biznes nie może natychmiast zrobić użytku ze zwiększenia funduszy wynikającego z przesunięcia środków z płac do zysków w celach inwestycji (albo z powodu przezorności finansowej, albo z braku istnienia udogodnień). To doprowadzi do zmniejszenia się skumulowanego popytu, gdyż zyski będą gromadzone, ale nie wykorzystywane, powodując zatem nagromadzenie się niesprzedanych dóbr i nowe obniżki cen. Znaczy to, że obcięcie płac realnych zostanie skasowane przez obcięcie cen w celu upłynnienia niesprzedanych zapasów, a bezrobocie pozostanie.

Zatem słaby jest tradycyjny neoliberalny argument, że wzrosną wydatki inwestycyjne, ponieważ niższe koszty będą oznaczały większe zyski, co doprowadzi do większych oszczędności, i – ostatecznie – do większych inwestycji. Niższe koszty będą oznaczać większe zyski tylko wtedy, gdy wyroby zostaną sprzedane, co nie mogłoby nastąpić, gdyby na popyt zadziałały niekorzystne wpływy. Innymi słowy, wyższe marże zysków nie zaowocują większymi zyskami na skutek spadku konsumpcji spowodowanego ograniczeniem siły nabywczej pracowników. I, jak przekonywał Michał Kalecki, cięcia płac przy zwalczaniu kryzysu mogą być nieskuteczne, ponieważ podwyżki zysków nie znajdują natychmiastowego zastosowania do zwiększenia inwestycji, a zmniejszona siła nabywcza spowodowana przez obcięcie płac powoduje spadek sprzedaży, co znaczy, że wyższe marże zysków nie doprowadzają do wyższych zysków. Ponadto, jak dawno temu wykazał Keynes, siły i motywacje rządzące oszczędzaniem są całkowicie odmienne od sił i motywacji rządzących inwestycjami. Więc między tymi dwoma wielkościami niekoniecznie musi występować zbieżność. Zatem firmy, które ograniczyły wypłaty mogą nie móc sprzedawać tyle co dotąd, a tym bardziej większych ilości. W takim przypadku ograniczą produkcję, powiększając bezrobocie i bardziej jeszcze zmniejszając popyt. Może to wywołać błędną spiralę prowadzącą do depresji, spiralę spadającego popytu i spadającej produkcji (skutki polityczne takiego procesu byłyby niebezpieczne dla dalszego trwania kapitalizmu). Taka błędna spirala została opisana przez Kropotkina (niemal 40 lat wcześniej, niż Keynes wysunął ten sam wniosek w swojej Ogólnej teorii zatrudnienia, finansów i odsetek):

“Zyski to podstawa kapitalistycznego przemysłu, niskie zyski tłumaczą wszystkie dalsze konsekwencje.

“Niskie zyski skłaniają pracodawców do zmniejszania płac, lub ilości pracowników, albo ilości dni roboczych w tygodniu /…/ Niskie zyski w ostateczności oznaczają zmniejszenie płac, a niskie płace oznaczają zmniejszoną konsumpcję ze strony robotnika. Niskie zyski oznaczają też nieco zmniejszoną konsumpcję pracodawcy; a obydwie rzeczy razem oznaczają niższe zyski i zmniejszoną konsumpcję owej ogromnej klasy pośredników, która urosła w krajach uprzemysłowionych, a to znowu oznacza dalsze zmniejszenie się zysków pracodawców” [Pola, fabryki i warsztaty jutra].

Dlatego obcięcie płac pogłębi każdy kryzys, czyniąc go cięższym i dłuższym niż byłby w innym przypadku. Zamiast być rozwiązaniem problemu bezrobocia, obcięcie płac tylko pogorszy sytuację (do kwestii, czy to naprawdę przede wszystkim zbyt wysokie płace powodują bezrobocie – jak utrzymuje neoliberalna ekonomia – odniesiemy się poniżej). Wiedząc, że – jak przekonywaliśmy w sekcji C.7.1 – inflacja jest powodowana przez niedostateczne zyski dla kapitalistów (próbują oni utrzymywać swoje marże zysków przy pomocy podwyżek cen), ten efekt spirali przy obcinaniu płac pomaga wyjaśnić to, co ekonomiści określają jako “stagflacja” – wzrost bezrobocia połączony ze wzrostem inflacji (co miało miejsce w latach siedemdziesiątych). Gdy pracownicy stają się bezrobotnymi, skumulowany popyt spada, obcinając marże zysków jeszcze bardziej, a w odpowiedzi kapitaliści podnoszą ceny usiłując wynagrodzić swoje straty. Dopiero bardzo głęboka recesja może przerwać ten cykl (wraz z bojowością świata pracy i naciskiem więcej niż garstki pracowników i ich rodzin). Innymi słowy, ludzie pracy płacą za sprzeczności kapitalizmu.

Wszystko to znaczy, że podczas kryzysu ludzie pracy mają dwie możliwości do wyboru – zaakceptować głębszą depresję, aby cykl boomów i zapaści zaczął się jeszcze raz, albo wyzbyć się kapitalizmu wraz z wewnętrznie sprzecznym charakterem kapitalistycznej produkcji, który przede wszystkim tworzy cykle koniunkturalne (nie wymieniając już innych plag, takich jak hierarchia i nierówności).

Efekt “Pigou” (albo “rzeczywistej równowagi”) to jeszcze jeden neoliberalny argument mający za zadanie udowodnić, że (w ostateczności) kapitalizm przejdzie od kryzysu do boomu. Teoria ta przekonuje, że gdy bezrobocie będzie wystarczająco wysokie, doprowadzi to do spadku poziomu cen, co spowodowałoby wzrost realnej wartości podaży pieniądza, a więc wzrostu realnej wartości oszczędności. Ludzie posiadający majątek w takiej formie staną się bogatsi, a ten wzrost bogactwa umożliwi im nabywanie większych ilości dóbr, a więc inwestycje zaczną się od nowa. W ten sposób naturalną drogą kryzys przechodzi w boom.

Jednakże taka argumentacja jest błędna w wielu miejscach. W odpowiedzi Michał Kalecki przekonywał, że po pierwsze Pigou “założył, że system bankowy utrzymałby stały zasób oszczędności pieniężnych w obliczu zmniejszających się dochodów, chociaż nie byłoby żadnego szczególnego powodu, dla którego powinien on tak postąpić”. Jeżeli zmienia się zasób pieniędzy, to ich wartość też ulegnie zmianie. Po drugie, że “zdobycze właścicieli oszczędności podczas spadku cen są dokładnie rekompensowane przez straty dostarczycieli waluty. Zatem gdy rzeczywista wartość depozytu na koncie bankowym rośnie oszczędzającemu, to ciężar finansowy, jaki ten depozyt przedstawia sobą dla banku, również wzrasta”. I, po trzecie, “że spadek cen i płac oznaczałby, iż realna wartość zaległych długów zwiększyłaby się, a dla dłużników okazałyby się one coraz trudniejsze do spłacania, gdyż ich realne dochody nie nadążałyby za wzrostem realnej wartości długu. Rzeczywiście, kiedy spadek cen i płac zostanie wywołany przez niski poziom popytu, skumulowany realny dochód będzie niski. Nastąpią bankructwa, nie będzie można spłacić długów i prawdopodobnie nastąpi kryzys zaufania”. Mówiąc prościej, dłużnicy mogą odjąć sobie więcej pieniędzy na wydatki niż dodaliby sobie wierzyciele, a więc depresja trwałaby dalej, gdyż popyt by nie wzrósł [Malcolm C. Sawyer, Ekonomia Michała Kaleckiego].

Zatem, jak słusznie zauważają Schweickart, Kalecki i inni, takie rozważania podcinają neoliberalną argumentację, że związki zawodowe i interwencja państwa są odpowiedzialne za bezrobocie (albo że depresje w łatwy czy naturalny sposób się skończą dzięki działaniu rynku). Przeciwnie, dopóki związki zawodowe i rozmaite świadczenia socjalne zapobiegają spadkowi popytu podczas kryzysu do jeszcze niższego poziomu niż istniejący, stanowią one hamulec dla błędnej spirali. Nie tylko nie są one odpowiedzialne za bezrobocie, ale tak naprawdę jeszcze łagodzą jego skutki. Powinno być to oczywiste, gdyż płace (tak jak i korzyści finansowe) mogą stanowić koszty dla niektórych firm, ale stanowią dochód dla jeszcze większej ich ilości.

C.9 Czy nieinterwencja państwowa ograniczyłaby bezrobocie, jak twierdzą zwolennicy “wolnorynkowego” kapitalizmu?

Po pierwsze, musimy stwierdzić, że “naprawdę istniejący kapitalizm” na Zachodzie w rzeczywistości steruje bezrobociem w celu zapewnienia klasie kapitalistów wysokiej stopy zysków (patrz sekcja C.8.3) – innymi słowy, rynkowa dyscyplina dla klas pracujących, państwowa ochrona dla klasy rządzącej. Jak zauważa Edward Herman:

“Konserwatywni ekonomiści rozwijają pojęcie ‘naturalnej stopy bezrobocia’ [którą Herman definiuje jako “stopę bezrobocia preferowaną przez klasy uwłaszczone”] /…/ [która] jest określana jako minimalny poziom pozostający w zgodzie ze stabilnym poziomem cen. Ale ponieważ opiera się to na bardzo abstrakcyjnym modelu, nie dającym się bezpośrednio przetestować, naturalną stopę można wyprowadzić tylko z samego poziomu cen. Czyli – jeśli ceny idą w górę, to bezrobocie jest poniżej ‘naturalnej stopy’, więc za niskie /…/ Poza skandalicznością tego rodzaju metafizycznego kuglarstwa, samo pojęcie naturalnej stopy bezrobocia ma wbudowaną w siebie ogromną tendencyjność. Traktuje ono jako wielkości stałe wszystkie inne strukturalne czynniki, które wpływają na kształtowanie się zależności między poziomem cen a bezrobociem (struktura rynków i niezależna władza ustalania cen w rękach producentów, polityka inwestycyjna biznesu w kraju i za granicą, rozdział dochodów, sytuacja pieniężna i fiskalna itp.) i skupia się jedynie na szczelności rynku pracy jako na zmiennej znajdującej się pod kontrolą. Inflacja jest głównym zagrożeniem, rynek pracy (tzn. stawki płac i poziom bezrobocia) jest miejscem, gdzie się szuka rozwiązania problemu” [Poza hipokryzją].

Jest poniekąd zrozumiałe, że rządząca klasa w kapitalizmie pragnie manipulować bezrobociem w ten sposób i odciągać sprawami rynku pracy od pytania o swoje zyski, własność i władzę. Sterowanie depresją (na którą wskazuje wysoki poziom bezrobocia) pozwala na wyciąganie większych zysków z pracowników, gdyż hierarchia zarządów jest bezpieczniejsza. W ciężkich czasach pracownicy mający posady pomyślą dwa razy, zanim zaczną się stawiać swoim szefom, a więc będą pracowali ciężej, dłużej i w gorszych warunkach. To da pewność, że wartość dodatkowa będzie wzrastać względem płac realnych (rzeczywiście – w USA płace realne stoją w miejscu od 1973 roku, podczas gdy zyski ogromnie wzrosły). Do tego jeszcze taka polityka daje pewność, że dyskusja polityczna o inwestycjach, zyskach, władzy itp. (“innych czynnikach strukturalnych”) zostanie ograniczona i ukierunkowana, ponieważ ludzie z klas pracujących będą zbyt zajęci próbami związania końca z końcem.

Oczywiście można przekonywać, że ta “naturalna” stopa jest niewidoczna i do tego jeszcze może się przemieszczać, a dowody historyczne są bez znaczenia – przy pomocy niewidocznej, ruchomej wartości można udowodnić wszystko. Ale jeśli tak, to wszelkie próby utrzymania “naturalnej” stopy też nie mają znaczenia, gdyż jedynym sposobem jej odkrycia jest śledzenie poziomu inflacji (a z niewidoczną i ruchomą wartością teoria zawsze jest prawdziwa w świetle faktów – jeżeli wzrasta inflacja, gdy rośnie bezrobocie, to wtedy naturalna stopa wzrosła; jeżeli inflacja spada, gdy rośnie bezrobocie, to stopa spadła!). Co znaczy, że gdy ludzie stają się bezrobotnymi, mają znikomą szansę na to, że poziom bezrobocia spadnie poniżej (niewidocznej i ruchomej) “naturalnej” stopy bezrobocia i zaszkodzi interesom klasy rządzącej (wysoka stopa inflacji niszczy dochody z odsetek, a pełne zatrudnienie zawęża zyski, zwiększając siłę pracowników). Zważywszy, że większość głównonurtowych ekonomistów podpisuje się pod tymi krętactwami, pokazują one tylko to, jak “nauka” dostosowuje się do potrzeb możnych.

Zatem zwolennicy “wolnego rynku” istotnie posiadają argument: “rzeczywiście istniejący kapitalizm” stworzył wysoki poziom bezrobocia. Nasuwa się teraz pytanie: Czy “czystszy” kapitalizm stworzy pełne zatrudnienie?

Po pierwsze, powinniśmy zaznaczyć, że niektórzy zwolennicy “wolnorynkowego” kapitalizmu twierdzą, że rynek nie wykazuje w ogóle żadnego dążenia do równowagi, co znaczy, że pełne zatrudnienie jest niemożliwe, ale mało kto otwarcie stwierdza ten oczywisty wniosek ze swoich własnych teorii. Jednakże większość twierdzi, że pełne zatrudnienie może wystąpić. Anarchiści się zgadzają, pełne zatrudnienie może się zdarzyć w “wolnorynkowym” kapitalizmie, ale nie na zawsze (nie przez dłuższy okres). Jak wykazał polski ekonomista Michał Kalecki w odniesieniu do przedkeynesowskiego kapitalizmu “rezerwy wyposażenia kapitałowego i rezerwowa armia bezrobotnych to typowe cechy gospodarki kapitalistycznej przynajmniej przez znaczną część cyklu [koniunkturalnego]” [cytat z George’a R. Feiwela, Kapitał intelektualny Michała Kaleckiego].

Cykle krótkich okresów pełnego zatrudnienia i dłuższych okresów wzrostu i spadku bezrobocia to w istocie prawdopodobniejszy rezultat “wolnego rynku” niż trwałe pełne zatrudnienie. Jak przekonywaliśmy w sekcjach B.4.4 i C.7.1 kapitalizm potrzebuje bezrobocia do pomyślnego funkcjonowania, a więc “wolnorynkowy” kapitalizm będzie doświadczać okresów boomu i kryzysu, a bezrobocie będzie wraz z upływem czasu to rosło, to malało (jak można to zobaczyć na przykładzie dziewiętnastowiecznego kapitalizmu). Zatem nie jest prawdopodobne, żeby pełne zatrudnienie w kapitalizmie trwało długo (ani też żeby boom z pełnym zatrudnieniem zajmował większą część pełnego cyklu koniunkturalnego). Ponadto myślenie, że w normalnych warunkach kapitalizm pozostaje w stanie równowagi, czy też że bezrobocie to sytuacja tymczasowa jest fałszywe, nawet biorąc pod uwagę logikę neoliberalnej ekonomii. Jak przekonywał Proudhon:

“Ekonomiści przyznają to [że maszyny powodują bezrobocie], ale tu zawsze powtarzają swój wieczny refren, iż po upływie jakiegoś czasu popyt na produkt wzrasta proporcjonalnie do zmniejszenia się ceny [spowodowanego przez inwestycje], a z kolei praca w końcu dostanie większy popyt niż kiedykolwiek. Bez wątpienia z czasem równowaga zostanie przywrócona; ale muszę powtórzyć to jeszcze raz, że równowaga nie zostanie w tym miejscu przywrócona prędzej niż zostanie naruszona w innym, ponieważ duch wynalazczości nigdy się nie zatrzymuje /…/” [System ekonomicznych sprzeczności].

Niewielu (jeśli są tacy w ogóle) “prorynkowych” kapitalistów podpisuje się pod wnioskiem, że kapitalizm stwarza trwałe bezrobocie i doprawdy potrzebuje go do swego funkcjonowania. W obliczu dowodów empirycznych, mówiących, że pełne zatrudnienie jest rzadkością w kapitalizmie przekonują, że rzeczywistość nie jest wystarczająco zbliżona do ich teorii i musi zostać zmieniona (zazwyczaj przez osłabienie siły świata pracy przy pomocy “reform” opieki socjalnej i zmniejszenia “władzy związków zawodowych”). Zatem to rzeczywistość jest w błędzie, a nie teoria (jeszcze raz cytując Proudhona, “Ekonomia polityczna – to jest własnościowy despotyzm – nigdy nie może się mylić: mylić musi się proletariat” [Op. Cit.]). Więc jeżeli istnieje bezrobocie, to dlatego, że płace realne są za wysokie, nie dlatego, że kapitaliści potrzebują bezrobocia, aby zdyscyplinować świat pracy (zobacz dowody, pokazujące, że teoria neoliberalna jest fałszywa w sekcji C.9.2). Albo też jeśli płace realne spadają, a bezrobocie rośnie, może to jedynie znaczyć, że płaca realna nie spada wystarczająco szybko – nigdy nie wystarczy praktycznych dowodów na to, by udowodnić fałsz logicznych dedukcji wyciągniętych z przypuszczeń!

(Odchodząc nieco od tematu, jednym ze zdumiewających zjawisk w “nauce” zwanej ekonomią jest to, że dowody empiryczne nie są nigdy wystarczające do odrzucenia jej tez. Jak kiedyś powiedział lewicowy ekonomista Nicholas Kaldor, “ale w przeciwieństwie do jakiejkolwiek teorii naukowej, w której podstawowe założenia są wybierane na podstawie bezpośrednich obserwacji zjawisk, a ich przebieg formuje treść teorii dotyczącej określonego tematu, podstawowe założenia teorii ekonomicznej są takiego rodzaju, że albo nie da się ich sprawdzić /…/ albo też obserwacje im wyraźnie przeczą” [Dalsze eseje o ekonomii stosowanej]. Albo, jeżeli weźmiemy standardowe wyrażenie ekonomiczne “na dłuższą metę”, możemy wykazać, że jeśli czas nie zostanie dokładnie określony, to zawsze pozostanie niejasne, ile dowodów musi zostać zebranych, zanim będzie można przyjąć lub odrzucić teorię).

Oczywiście rzeczywistość często ośmiesza jakąś ideologię. Na przykład pod koniec lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych prawicowe partie kapitalistyczne przejęły władzę w wielu krajach na całym świecie. Ich rządy przeprowadziły wiele reform prorynkowych, argumentując, że dawka sił rynkowych obniży bezrobocie, przyśpieszy rozwój itd. Rzeczywistość udowodniła coś innego. Na przykład w Wielkiej Brytanii w czasie, gdy Partia Pracy pod rządami Tony Blaira w 1997 roku wracała do władzy, bezrobocie (choć spadało) było wciąż wyższe niż w chwili, gdy ostatni rząd Partii Pracy opuszczał posadę w maju 1979 roku. Osiemnaście lat reform rynku pracy nie zmniejszyło bezrobocia. Nie ma żadnej przesady w argumentowaniu słowami dwóch krytyków neoliberalizmu, że “osiągnięcia gospodarki światowej, odkąd kapitał został zliberalizowany, są gorsze, niż wtedy, gdy był ściśle kontrolowany” i że “jak dotąd, faktyczne osiągnięcia [zliberalizowanego kapitalizmu] nie przedstawiają się zgodnie z propagandą” [Larry Elliot i Dan Atkinson, Wiek niepewności].

I wreszcie, dzięki zwykłemu spojrzeniu na historię kapitalizmu podczas jego szczytowego okresu laissez-faire w XIX wieku staje się dla nas oczywiste, że “wolna” konkurencja między pracownikami o posady nie prowadzi do pełnego zatrudnienia. Między 1870 a 1913 rokiem bezrobocie wynosiło przeciętnie 5,7% w 16 lepiej rozwiniętych krajach kapitalistycznych. Porównaj to ze średnią z lat 1913-50, wynoszącą 7,3%, oraz z lat 1950-70, wynoszącą 3,1%. Gdyby laissez-faire naprawdę prowadziło do pełnego zatrudnienia, te cyfry wyglądałyby na odwrót. Jak omówiliśmy powyżej (w sekcji C.7.1), pełne zatrudnienie nie może być stałą cechą kapitalizmu z powodu jego autorytarnego charakteru i wymogu produkcji dla zysków. Podsumowując, bezrobocie ma więcej wspólnego z własnością prywatną niż z płacami naszych kolegów pracowników.

Natomiast warto omówić, dlaczego “wolnorynkowi” kapitaliści mylą się, twierdząc, że bezrobocie w ich ustroju nie będzie istniało przez dłuższy okres czasu. Robiąc to ukażemy jeszcze nędzę ich teorii i proponowanych “rozwiązań” problemu bezrobocia i powodowanych przez ten problem ludzkich nieszczęść. Uczynimy to w następnej sekcji.

C.8.3 Jak kapitalizm dostosował się do kryzysu ekonomii Keynesowskiej?

Przede wszystkim wykorzystując kryzys lat siedemdziesiątych, a potem nim kierując tak, aby zdyscyplinować klasy pracujące, w celu zgarniania zwiększonych zysków oraz zabezpieczenia i rozszerzenia władzy klasy panującej. Uczyniła to ona wykorzystując kombinację kryzysu, wolnych rynków i podporządkowanego keynesizmu – składników prowadzonej przez rządzącą elitę wojny klas przeciwko światu pracy.

W obliczu kryzysu lat siedemdziesiątych, Keynesowskie przemieszczanie zysków pomiędzy kapitałami i klasami stało się ciężarem dla kapitału jako całości i zwiększało oczekiwania i bojowego ducha ludzi pracy do niebezpiecznych poziomów. Natomiast kryzys pomógł kontrolować siłę klas pracujących, a potem został wykorzystany jako środek do ratowania kapitalizmu.

Początkowo kryzys był wykorzystywany do usprawiedliwiania ataków na przedstawicieli klas pracujących w imię wolnego rynku. I rzeczywiście kapitalizm został bardziej oparty na rynku, chociaż z “siatką bezpieczeństwa” i “państwem opiekuńczym” dla bogatych. Nastąpił częściowy powrót do tego, “co ekonomiści nazywają wolnością przemysłu i handlu, ale co naprawdę oznacza uwolnienie przemysłu od natrętnego i represyjnego nadzoru Państwa i danie przemysłowi pełnej wolności wyzyskiwania robotnika, który dalej ma być ogołacany ze swej wolności” [Piotr Kropotkin, Wielka Rewolucja Francuska]. “Kryzys demokracji” został przezwyciężony i zastąpiony “wolnością wyzyskiwania pracy ludzkiej bez żadnego zabezpieczenia dla ofiar takiego wyzysku i władzą polityczną tak zorganizowaną, aby zapewnić klasie średniej swobodę wyzysku” [Op. Cit.].

Zatem pod płaszczykiem retoryki “wolnorynkowego” kapitalizmu ekonomia Keynesowska była wykorzystywana do kierowania kryzysem tak samo, jak przedtem do tworzenia dobrobytu. “Ekonomia podaży” (w połączeniu z neoliberalnymi dogmatami) została wykorzystana do podkopania siły klas pracujących i ich konsumpcji, a więc pozwala kapitałowi wydzierać więcej zysków ludziom pracy. Bezrobocie zostało wykorzystane do zdyscyplinowania bojowej siły roboczej – jako środek prowadzący do tego, by robotnicy walczyli o pracę zamiast przeciw pracy najemnej. W warunkach wiszącej nad ich głowami groźby utraty posady pracownicy godzą się na przyśpieszanie produkcji, dłuższy czas i gorsze warunki pracy, mniejszą ochronę ich bezpieczeństwa i niższe płace. To wszystko powiększyło zyski, które można było wydobyć zarówno bezpośrednio z pracowników, jak też i przez ograniczenie kosztów prowadzenia biznesu – pozwalając pracodawcom zmniejszać bezpieczeństwo i ochronę zatrudnionych podczas pracy itp. “Rynek” pracy został w znacznym stopniu rozbity na bezsilne, zatomizowane jednostki wraz ze związkami zawodowymi toczącymi przegraną bitwę w obliczu popieranej przez państwo recesji. W ten sposób kapitalizm mógł pomyślnie zmienić rozkład popytu na korzyść kapitału kosztem klas pracujących.

To dyscyplinowanie klas pracujących zaowocowało wzrostem dochodów przeznaczonych dla kapitału o więcej niż dwukrotność dochodów przeznaczonych dla “pracy”. Między 1979 a 1989 rokiem całkowite dochody świata pracy wzrosły o 22,8%, całkowite dochody kapitału o 65,3%, a zyski z upłynnionego kapitału o 205,5%. Rzeczywista wartość standardowego pakietu świadczeń socjalnych również zmniejszyła się o jakieś 26 procent od 1972 roku [Edward S. Herman, “Immiserating Growth: The First World”, Z Magazine]. Victor Fuch, ekonomista ze Stanford University ocenia, że amerykańskie dzieci straciły 10 do 12 godzin czasu spędzanego ze swoimi rodzicami między 1960 a 1986 rokiem, co doprowadziło do pogorszenia się wzajemnych stosunków w rodzinach i ich znaczenia dla ludzi. Bezrobocie i zatrudnienie w niepełnym wymiarze jest wciąż powszechne, a większość nowo tworzonych miejsc pracy to niepełne etaty.

Powinniśmy zaznaczyć, że wzrost dochodów przeznaczonych dla świata pracy obejmuje wszystkie dochody “pracownicze” i jako taki zawiera w sobie też “płace” dyrektorów generalnych i kierownictwa wyższego szczebla. Jak już odnotowaliśmy, owe “płace” to część wartości dodatkowej wyciąganej z pracowników, a więc nie powinno ich się wliczać jako dochodów “pracy”. Faktyczny stan toczonej przez Reagana wojny klas lat osiemdziesiątych wyglądał tak, że chociaż dochody wyższego kierownictwa podskoczyły w zawrotnym tempie, to płace pracownicze zazwyczaj pozostawały stałe albo zmniejszały swoją bezwzględną wartość. Na przykład mediana [czyli wartość mająca tyle samo mniejszych, co większych od siebie] ze stawek godzinowych amerykańskich pracowników sfery produkcyjnej spadła o jakieś 13% od 1973 roku (nie zakładamy tutaj, że jedynie robotnicy pracujący przy produkcji tworzą wartość dodatkową albo są “klasą pracującą”). Dla kontrastu, członek amerykańskiego zarządu otrzymuje dzisiaj 150 razy tyle, co zarabia przeciętny robotnik. Nie jest zatem niespodzianką, że 70% nowo wzrastającego dochodu na głowę mieszkańca dostało się szczytowemu jednemu procentowi zarabiających (podczas gdy doły zanotowały bezwzględne straty) [Chomsky, Op. Cit.]. Wzrosła nierówność dochodów – dochody najniższej jednej piątej amerykańskiej populacji spadły o 18%, podczas gdy w przypadku najbogatszej jednej piątej wzrosły one o 8%.

Były też wykorzystywane pośrednie sposoby zwiększania udziału kapitału w dochodach społecznych – takie jak ograniczanie regulacji w sprawie ochrony środowiska, a więc przerzucanie kosztów zanieczyszczeń na obecne i przyszłe pokolenia. W Wielkiej Brytanii należące do państwa monopole zostały sprywatyzowane po bardzo niskich cenach, co pozwoliło prywatnemu kapitałowi na zwiększenie swoich zasobów za ułamek rzeczywistych kosztów. Rzeczywiście, niektóre znacjonalizowane gałęzie przemysłu zostały sprywatyzowane jako monopole, pozwalając na wyciąganie monopolistycznych zysków od klientów przez wiele lat, zanim państwo zezwoliło na konkurencję na tych rynkach. Wzrosły też podatki pośrednie, wykorzystywane do zmniejszenia konsumpcji klas pracujących, zmuszając nas do bulenia za keynesizm w stylu Pentagonu.

Zwiększył się wyzysk krajów rozwijających się, z których 418 miliardów dolarów zostało przeniesionych do krajów wysoko rozwiniętych między 1982 a 1990 rokiem [Chomsky, Op. Cit.]. Kapitał przybierał też coraz bardziej międzynarodowe rozmiary, gdyż wykorzystywał postęp technologiczny do przenoszenia kapitału do krajów Trzeciego Świata, gdzie państwowe represje gwarantowały mniejszą bojowość klas pracujących. Te przesunięcia przynosiły też korzyść w postaci wzrostu bezrobocia w rozwiniętej części świata, co lepiej tłumiło opór klas pracujących.

Ta polityka prowadzonej przez kapitał wojny klas, będąca odpowiedzią na pomyślne zmagania klas pracujących w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych oczywiście doprowadziła do wydarcia przez kapitał zamierzonych profitów. Dochody przeznaczone dla kapitału wzrosły, zaś przeznaczone dla świata pracy zmalały, a “rynek pracy” został w dużym stopniu zdyscyplinowany (ale musimy dodać, że nie totalnie). Ludzie pracy zostali w znacznej mierze z uczestników obróceni w widzów, czego wymaga każdy system hierarchiczny. Nie da się zmierzyć wpływu takiej polityki na ludzi. Nie dziwi więc użyteczność neoliberalnych dogmatów dla elity – mogły one zostać wykorzystane przez bogatych i potężnych ludzi do usprawiedliwiania prowadzenia polityki społecznej, która tworzy ubóstwo i skazuje dzieci na śmierć.

Jak przekonuje Chomsky, “jednym z aspektów internacjonalizacji gospodarki jest rozszerzanie się dwuwarstwowego modelu Trzeciego Świata na bogate kraje. Doktryna rynkowa staje się więc istotną bronią ideologiczną również u siebie, a jej wysoce wybiórcze zastosowanie zostaje bezpiecznie zasłonięte systemem doktrynalnym. Bogactwo i władza ulegają coraz większej koncentracji. Służba dla powszechnej zbiorowości – oświata, ochrona zdrowia, transport, biblioteki itp. – staje się tak samo zbędna jak ci, którym jest potrzebna, i dlatego można ją ograniczyć lub też pozbyć się jej całkowicie” [Rok 501].

Kierowana przez państwo recesja odniosła swój sukces. Zyski przedsiębiorstw zwyżkują, gdyż “konkurencyjne koszty” zatrudniania pracowników zostają ograniczone wskutek strachu przed utratą pracy. Przeprowadzony przez Wall Street Journal przegląd osiągnięć gospodarczych ostatniego kwartału 1995 roku jest zatytułowany “Zyski przedsiębiorstw podskoczyły o 61% dzięki wyższym cenom i redukcjom kosztów”. Zyski po opodatkowaniu wzrosły o 62% od 1993 (a jeszcze w trzecim kwartale tylko o 34%). W czasach, gdy pracująca Ameryka stawia czoło siłom rynkowym, korporacyjna Ameryka odnotowała rekordowe zyski w 1994 roku. Business Week ocenił, że zyski z 1994 roku mają wynosić “ogromne 41% ponad [poziom z 1993]” pomimo zaledwie dziewięcioprocentowego wzrostu sprzedaży, co było “kolosalnym sukcesem”, w dużej części wynikającym z “ostrego” spadku “porcji przeznaczonej dla świata pracy”, chociaż “ekonomiści twierdzą, że świat pracy będzie czerpał z tego korzyści – w ostatecznym rozrachunku” [słowa cytowane przez Noama Chomsky’ego, “Rollback III”, Z Magazine, April 1995].

Poza tym dla kapitału ekonomia Keynesowska jest nadal kontynuowana tak jak i przedtem, w połączeniu (jak zwykle) z pochwałami dla cudów dokonywanych przez rynek. Na przykład Michael Borrus, jeden z dyrektorów Berkeley Roundtable on the International Economy (ufundowanego przez korporacje instytutu badawczego w dziedzinie handlu i technologii) cytuje studium Departamentu Handlu z 1988 roku, które stwierdza, że “pięć z sześciu najszybciej rozwijających się gałęzi amerykańskiego przemysłu w okresie od 1972 do 1988 było sponsorowanych lub podtrzymywanych, bezpośrednio albo pośrednio, przez federalne inwestycje”. Borrus kontynuuje, twierdząc, że “zwycięzcami [w dawniejszych latach] były komputery, biotechnologia, silniki odrzutowe i wahadłowce”, z których wszystkie stanowiły “produkt uboczny wydatków publicznych” [cytat z Chomsky’ego, Stary i nowy porządek świata].

James Midgley informuje, że “skumulowane rozmiary sektora publicznego wcale się nie zmniejszyły w latach osiemdziesiątych. Za to polityka budżetowa zaowocowała znacznym przesunięciem istniejących środków ze świadczeń socjalnych do wojska i organów przymusu” [“Skrajna prawica, polityka i społeczeństwo”, Skrajna prawica a państwo opiekuńcze, pod redakcją Howarda Glennerstera i Jamesa Midgleya].

Rzeczywiście, państwo amerykańskie funduje jedną trzecią wszystkich projektów w dziedzinie Badań i Rozwoju, zaś państwo brytyjskie dostarcza podobnych subsydiów [Chomsky, Op. Cit.]. A po powszechnych bankructwach stowarzyszeń oszczędnościowo-kredytowych w warunkach nie poddanych regulacjom spekulacji i korupcji, popierająca “wolny rynek” republikańska administracja lat osiemdziesiątych szczęśliwie dała im poręczenia finansowe, udowadniając, że siły rynkowe są tylko dla jednej klasy.

Należące do korporacyjnych właścicieli środki masowego przekazu atakują socjalny keynesizm, zachowując milczenie w sprawach interwencji państwa na korzyść biznesu albo ją usprawiedliwiając. W połączeniu z powszechnym fundowaniem przez korporacje prawicowych ośrodków intelektualnych, które wyjaśniają dlaczego (w niewłaściwych formach) programy socjalne są marnotrawstwem, korporacyjny system państwowy próbował ogłupiać ludność, narzucając jej myślenie, iż nie ma żadnej alternatywy wobec praw rynku, gdy tymczasem elita bogaci się kosztem podatników.

Tak więc socjalny keynesizm został zastąpiony przez keynesizm Pentagonu, schowany pod płaszczykiem retoryki o “wolnorynkowych” dogmatach. W połączeniu z dziwną mieszanką wolnego rynku (dla większości) i interwencji państwa (dla nielicznych wybrańców) spowodowało to, że państwo stało się silniejsze i bardziej scentralizowane, a “więzienia także oferują Keynesowski bodziec gospodarce – zarówno przedsiębiorstwom budowlanym, jak też poprzez zatrudnianie urzędników; raporty podają, że najszybciej rozwijającą się profesją jest praca w personelu więziennym” [Chomsky, Rok 501]

Chociaż opór klas pracujących trwa, to jest on bardzo defensywny. Ale – tak jak w przeszłości – może to się zmienić i zmieni się. Nawet najciemniejsza noc kończy się brzaskiem, a światełka oporu klas pracujących można zobaczyć na całym globie. Na przykład walka z wprowadzeniem pogłównego w Wielkiej Brytanii przeciwko rządowi Thatcher zakończyła się sukcesem, podobnie jak wiele innych zmagań przeciwko obcinaniu wydatków na cele socjalne w całych Stanach Zjednoczonych i zachodniej Europie; powstanie zapatystów w Meksyku napawa nadzieją, a na całym świecie mają miejsce ciągłe strajki i protesty. Nawet w obliczu represji państwa i sterowanej recesji gospodarczej [mającej miejsce w Polsce od 1998 roku] przedstawiciele klas pracujących wciąż odpierają ataki. Zadaniem anarchistów jest dodawać odwagi tym iskierkom wolności i pomóc im zwyciężyć.

C.8.2 Co się stało z ekonomią Keynesowską w latach siedemdziesiątych?

Subiektywne i obiektywne granice możliwości keynesizmu, jakie naszkicowaliśmy w poprzedniej sekcji, zostały w zasadzie ostatecznie osiągnięte we wczesnych latach siedemdziesiątych. Powrócił wtedy kryzys gospodarczy, z ogromnym bezrobociem, któremu towarzyszyła wysoka inflacja. Interwencja państwa, która przez tak długi okres czasu utrzymywała kapitalizm w zdrowiu, jeszcze pogorszyła kryzys. Mówiąc inaczej, połączenie konfliktów społecznych i braku dostępnej kapitałowi wartości dodatkowej doprowadziło do złamania pomyślnego powojennego porozumienia społecznego.

Korzenie i spuścizna tego załamania się keynesizmu to rzeczy pouczające i warte przeanalizowania. Okres powojenny cechował się istotnymi zmianami w kapitalizmie i nowym, wyższym poziomem interwencji państwa. Więc skąd ta zmiana? Ujmując sprawę prosto, ponieważ kapitalizm nie był ustrojem zdolnym do trwałego istnienia. Nie zdołał o własnych siłach wyjść z Wielkiego Kryzysu, a rozkwit gospodarczy [Stanów Zjednoczonych] podczas wojny głęboko i w oczywisty sposób kontrastował ze stagnacją lat trzydziestych. I oczywiście bojowa klasa robotnicza, która przez lata prowadziła zaciętą walkę przeciwko faszystowskiemu kapitalizmowi, nie dałaby się łatwo sprowadzić z powrotem w masowe bezrobocie i ubóstwo. Zatem była konieczna zmiana pod względem ekonomicznym i politycznym. Zmiana ta została przewidziana w dziełach Keynesa. Nastąpiła pod wpływem nacisku klas pracujących, ale leżała w interesie klasy rządzącej.

Sposób wprowadzania interwencji państwa oczywiście różnił się w poszczególnych krajach, w zależności od potrzeb i ideologii rządzących partii i elit społecznych. W Europie powszechna była nacjonalizacja – niewydolny kapitał był przejmowany przez państwo i wzmacniany państwowymi funduszami. Wydatki na cele socjalne w Europie odgrywały ważniejszą rolę, gdyż partie socjaldemokratyczne próbowały wprowadzać reformy. Chomsky opisuje analogiczny proces w USA:

“Przywódcy biznesu przyznawali, że wydatki socjalne mogłyby pobudzić gospodarkę, ale znacznie bardziej woleli alternatywę w postaci militarnego keynesizmu – z powodów mających wiele wspólnego z przywilejami i władzą, nie zaś ‘racjonalnością ekonomiczną’. Takie podejście zostało przyjęte natychmiast, a “zimna wojna” służyła jako usprawiedliwienie /…/ System Pentagonu został uznany za idealny do tego celu. Rozciąga się on daleko poza wojskowy establishment, obejmując także Departament Energii /…/ i kosmiczną agencję NASA, przekształconą przez administrację Kennedy’ego w znaczącego odbiorcę rozdzielanych przez państwo publicznych subsydiów dla najnowocześniejszego przemysłu. Te przesunięcia narzucają społeczeństwu wielkie obciążenia w postaci kosztów prowadzenia przemysłu (Działy Badań i Rozwoju) i dostarczają gwarancji istnienia rynków zbytu dla nadmiernej produkcji, co jest pożytecznym amortyzatorem dla decyzji zarządów. W dodatku ta forma polityki przemysłowej nie daje niepożądanych efektów ubocznych, jak wydatki socjalne skierowane na zaspokajanie ludzkich potrzeb. Poza niepożądanymi skutkami w postaci redystrybucji, ten drugi rodzaj polityki wykazuje tendencję do przeszkadzania uprawnieniom szefostwa; pożyteczna produkcja może podciąć prywatne zyski, podczas gdy sponsorowana przez państwo produkcja rzeczy zbędnych /…/ jest darem dla właściciela i kierownika, którym szybko zostaną odpalone znaczne jej skrawki. Wydatki na cele socjalne mogą też stać się źródłem zainteresowania i uczestnictwa społeczeństwa, a zatem wzmagać zagrożenia dla demokracji /…/ Wady wydatków socjalnych nie obciążają alternatywy, jaką jest keynesizm militarny. Z tych powodów tygodnik Business Week wyjaśnił, że ‘istnieje ogromna społeczna i ekonomiczna różnica między pompowaniem w opiekę socjalną a pompowaniem w zbrojenia’, z których to drugie jest znacznie bardziej pożądane” [Stary i nowy porządek świata].

Wraz z upływem czasu socjalny keynesizm zdobywał coraz większe poparcie nawet w USA, częściowo w odpowiedzi na walkę klas pracujących, częściowo z potrzeby bycia popieranym przez ludzi w wyborach, a częściowo wskutek “powszechnej opozycji wobec wojny wietnamskiej [która] zapobiegła przeprowadzeniu przez Waszyngton powszechnej mobilizacji /…/ która mogłaby umożliwić dokończenie podboju bez uszczerbku dla gospodarki kraju. Waszyngton został zmuszony do prowadzenia polityki ‘kija i marchewki’ by zjednać sobie ludność, co pociągnęło za sobą znaczne koszty ekonomiczne” [Noam Chomsky, Op. Cit.].

Socjalny keynesizm oddaje część z całkowitej wartości dodatkowej pracownikom najemnym i bezrobotnym, podczas gdy militarny keynesizm przekazuje wartość dodatkową od ogółu populacji do kapitału i od kapitału do kapitału. To pozwala na publiczne subsydiowanie kapitału oraz Badań i Rozwoju, jak również na przetrwanie bezproduktywnego kapitału o istotnym znaczeniu. Keynesizm był kontynuowany dopóki wzrost płac realnych nie przekroczył wzrostu rentowności. Jednakże obydwie te wielkości mają swoje obiektywne granice, gdyż przekazywanie zysków od kapitału odnoszącego sukcesy do kapitału o istotnym znaczeniu, lecz mniejszych sukcesach, czy też długoterminowe inwestycje mogą spowodować kryzys – jeżeli nie ma wystarczająco dużo zysków w całym systemie. Wartość dodatkowa tworząca kapitał w tym przypadku zostanie upośledzona przez przepływy i nie będzie mogła odpowiadać na problemy gospodarcze tak swobodnie jak dotychczas.

Ten brak rentownego kapitału był częściową przyczyną fiaska powojennego porozumienia społecznego. W swojej głęboko błędnej książce z 1966 roku, Monopoly Capital, radykalni ekonomiści Baran i Sweezy twierdzili, że “gdyby wydatki na zbrojenia zostały raz jeszcze zmniejszone do przedwojennych proporcji, gospodarka kraju powróciłaby do stanu głębokiej depresji” [p. 153].

Inaczej mówiąc, gospodarka Stanów Zjednoczonych była dalej w stanie depresji, hamowanej przez wydatki państwa (dobrą, choć trochę specjalistyczną krytykę Barana i Sweezy’ego znajdziesz w opracowaniu Paula Matticka “Monopoly Capital” w książce Antybolszewicki komunizm).

Do tego jeszcze świat stawał się “trójbiegunowy” pod względem gospodarczym. Jako główne siły ekonomiczne wyłaniały się: odrodzona po wojnie Europa i skupiony wokół Japonii region azjatycki. To umieściło USA pod narastającym naciskiem, podobnie jak wojna wietnamska. Jednak głównym powodem tego załamania się była walka ludzi pracy. Jedyną granicą tempa wzrostu wymaganą do funkcjonowania keynesizmu jest stopień, do jakiego ostateczna produkcja składa się z dóbr konsumpcyjnych dla obecnie zatrudnionej ludności zamiast inwestycji. A inwestycje to najbardziej podstawowa metoda, przy pomocy której jest narzucana praca, tzn. kapitalistyczna dominacja. W innym wypadku kapitalizm i państwo nie mogłyby dłużej mieć pewności, że będzie można zmieścić walkę klas pracujących w ramach systemu.

Te naciski na amerykański kapitalizm miały wpływ na światową gospodarkę. Towarzyszyła im powszechna walka społeczna na całym świecie, skierowana przeciwko hierarchii w ogóle. Robotnicy, studenci, uczniowie, kobiety, grupy etniczne, przeciwnicy wojny i bezrobotni toczyli pomyślne boje przeciwko władzy. Walka ta zaatakowała hierarchiczny rdzeń kapitalizmu, a także zwiększyła ilość dochodów przeznaczonych dla świata pracy, co zaowocowało zawężeniem się zysków (patrz sekcja C.7), stwarzając kryzys gospodarczy.

Innymi słowy, powojenny keynesizm nie powiódł się po prostu dlatego, że nie mógł na dłuższą metę powstrzymać subiektywnych i obiektywnych nacisków, którym kapitalizm zawsze musi stawiać czoła.

Next Page » « Previous Page